Quantcast
Channel: felietony
Viewing all 453 articles
Browse latest View live

Marek Różycki jr. - NA UTRZYMANIU MYŚLI czyli Odyseusz z kompasem…

$
0
0

Felieton Marka Różyckiego jr.

 

 

 

NA UTRZYMANIU MYŚLI

czyli Odyseusz z kompasem…

 

 

   …bo wszystko co powstaje

słusznie się pastwą

zatracenia staje;

więc lepiej, żeby nic

nie powstawało…

 

GOETHE „Faust”

 

 

 

 

      Pisałem o SYNDROMIE  płytkiej KAŁUŻY czyli stanie intelektualnego posiadania naszego społeczeństwa, czyli – o przerwie w oddychaniu w kulturze,  czyli – o zabiegach i usiłowaniach, by  UBAWIĆ DEBILA. Bo to dziś to jest piękna chwila, gdy debil swą „wiedzą” zapyla debila… I coś mi się przypomniało, a konkretniej: Dziady…  (sic!...).

 

Piotr Wysocki w zakończeniu "Salonu warszawskiego" (Scena VII - III części "Dziadów") wypowiada następujące słowa:

 

"Nasz naród jak lawa

Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa

Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi

Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi..."

 

Ich prawdę udowadnia Wieszcz Adaś M. w całym utworze. III cz. „Dziadów”. Ukazuje zarówno "zimną i twardą skorupę" naszego społeczeństwa. To wszyscy, ci którzy służą carowi, przyjmują ugodowe, kosmopolityczne postawy. Tacy są uczestnicy balu u Senatora (Nowosilcowa). To również zdrajcy narodu: Doktor i Pelikan itp. itd….

 

Ależ!.. Nie, nie, nie! Klasycy ubogacają nas możliwością interpretacji tego co piszą - w różnych czasach i epokach. Dlatego są ponadczasowi! Zimna i twarda skorupa naszego społeczeństwa – to wszyscy ci, którzy służą  Złotemu Cielcowi, biorą udział w wyścigu szczurów po trupach bliźnich!  Sukces! Kariera! Zysk! Pieniądze! Waaadza! (jak mawia Jacek Fedorowicz). A w SYNDROMIE KAŁUŻY kulturalnej naszych sióstr i braci – NIE MA GŁĘBI! Jakże często NIE MA GDZIE ZSTĘPOWAĆ!...

Nie ma się nawet gdzie popluskać… - intelektualnie… hi, hi, hi…

 

Głośno zastanawiam się w tej chwili; wydaje mi się, że ludzie, którzy uprawiają sztukę, są jak gdyby troszkę wybrańcami bogów, ponieważ potrafią znaleźć się na wyższej półce i popatrzeć na życie z dystansu,  z góry. Próbują następnie opowiedzieć wszystkim tym, którzy są zabiegani, potwornie uwikłani w te życiowe kłopoty – jacy oni są naprawdę. Oglądając obraz, słuchając muzyki, idąc do teatru, czytając książkę czy wiersz – poznajemy jakąś głębszą myśl filozoficzną dotyczącą życia, świata, ludzkiej natury, która zmusza nas do refleksji. Obcując ze sztuką, często wzruszamy się, ale bardzo rzadko korzystamy z tych mądrości. Szczególnie w dzisiejszych czasach – nie wyciągamy wniosków. Może już… nie potrafimy!...   Nie, stanowczo, bez – „może już”! Obecnie ludziom brak jest „odpowiednich lektur”, by potrafili kojarzyć! (patrz: mieć asocjacje myślowe). Tak więc wpływ sztuki na życie jest bardzo ulotny. Boleję nad tym jako dziennikarz.

 

Czy zdajesz sobie sprawę Koteczku (ulubiony zwrot Antoniego Słonimskiego do swych Czytelników), że woda, która rozlewa się szeroko, jest zawsze płytka, a ta, która płynie wąskim strumieniem, przeważnie jest głęboka? Trzeba się liczyć z tym, że jeżeli ktoś proponuje rzeczy głębsze, wymagające pewnego przygotowania, odpowiednich „lektur” – będzie to w obecnych czasach zawsze elitarne. Po prostu mało jest chętnych do słuchania, bo coraz mniej jest takich ludzi, którzy zadają sobie trud w życiu, żeby coś zrozumieć, którzy stawiają sobie jakieś pytania i szukają na nie odpowiedzi.

 

 

--------------------------------------------------------

 

A ZATEM: CO ZROBIĆ Z TWÓRCAMI? POZAMYKAĆ ICH W REZERWATACH? A MOŻE LEPIEJ – W DISNEYLENDACH?...

 

Człowiek Twórczy – nie ma lekko w obecnej dobie. Pamiętam to, o czym wielokrotnie mówił mi był  zaprzyjaźniony  Janusz Gajos czy Franciszek Starowieyski Byk:

 

„ Człowieka można porównać do odbiornika o różnej skali czułości. Mniej czuły jest bardziej prymitywny, toporny, ale też rzadziej się psuje; natomiast ten skomplikowany, a więc bardziej delikatny, narażony jest na to, że przez niewłaściwe użycie łatwo go popsuć – zaszkodzić mu w tym sensie, że przestanie działać. Jeżeli porównam się do takiego czułego odbiornika, to właśnie musiałem przeżyć tyle lat, żeby zaistnieć. Wszystko, co do tej pory robiłem, to był wstęp, nieśmiałe próby przekonywania ludzi, że coś potrafię. Cały czas odbierałem tę moją drogę zawodową, jako walkę z niewiarą. Nie jestem pewny siebie, ale w jednym punkcie miałem takie głębokie – i moim zdaniem dosyć uzasadnione – przekonanie, że to co robię, robię dobrze i tak powinienem nadal postępować. Jestem trochę wyciszony, należę do ludzi, których się w tym panującym hałasie i bezhołowiu, w łomocie tego świata - właściwie nie zauważa, bo uwagę przykuwają ci, którzy mówią dobitnie, śmiało, bez wahań i wątpliwości… Ci, co manipulując opinią publiczną, wywołują rozmaite „wyreżyserowane” skandale… Są cool i trendy… „

 

 

Koteczku, czyżbyś już zapomniał, że JĘZOREM WIEDŹMY ZAKŁUTO  SOKRATESA – także  N A S Z Y C H  czasów?!...

 

-------------------------------------------------------------

     

      Głowa mała. Małpi rozum. Życie przedsięwzięciem, inwestycją – plany, środki, cele, możliwości, zamiary. Koszmary. Myśli, myśli gonią jedna drugą, druga trzecią, trzecia…  Te wszystkie ludzkie bzdury, które nie pozwalają nam dotrzeć do wielkich PRAWD. Przybliżyć się choć do nich. Terror myśli.

 

      -- Trzeba wiedzieć co się dzieje, proszę pana. Przykładać ucho do ziemi.

 

      -- Ile razy próbuję, tylko sobie brudzę ucho – powiedziałem słowami książkowego bohatera.

 

      -- CO PAN O TYM MYŚLI?

 

      -- A powinienem? Wszystko zaczyna się w głowie – może ja już nie chcę? Nie szukałem Cię wcale, mój Przeciwniku. Już nie walczę na myśli, gdy w telewizji walczą na głosy… „Inne głosy, inne ściany”… Nauczyłem się „Klaskać jedną ręką” (…); wolę brać udział w „Przygodach Telemacha”, a to wszystko – to jeno „Przedtakty i wariacje” (…).

 

      -- CO DALEJ?...

 

      -- Żyzne rany zostawiam nierozdrapane…  Chciałbyś skrzyżować ostrza idei. Po to tylko, by powiedzieć: „Nie mam broni przeciw podobnym myślowym mirażom”. Toczyć jałowe spory na śmierć. I życie umyka kuchennymi drzwiami… Czyżbyś zapomniał, już, że jęzorem wiedźmy zakłuto Sokratesa? Nie, nie dopadniesz moich myśli. Szybkie są, choć wszelaka herezja jest teraz w modzie (mówi się: na topie…), a dookoła koterie Urażonych Zawistników… 

 

„We wszystkich są rodzajach, każdy w swoim kącie!

Każdy przystosowany i każdy w chomącie” (…)

 

      Tak, tak – z książkowego punktu widzenia – powinniśmy wiedzieć dużo…  Nawet zbyt wiele, by chłonąć życie jak nocne powietrze – prawdziwą ucztę dla płuc!  I TO JEST GROŹNE!!! Szare wróble dobrze o tym wiedzą… A dla głowy? Wszystko z wyjątkiem kompresu myśli. Myśli śpią. O czym śnią?... Sen zapieczętował mi duszę...

 

      -- To ja, proszę pana, będę się posiłkował. Bodajże Huxley był zdania, że „bezmyślność i imbecylizm moralny nie są cechą charakterystyczną człowieka. Są one tylko symptomami choroby stada”.

 

      -- Nie myślisz Przeciwniku i to mi się nawet podoba. A może ja JUŻ po prostu jestem typem bezkrytycznego adresata rozkazów? Hmm!...

 

      -- Dziwny jest pan. Dziwny jest ten świat z panem. Skrzywiony jakiś…

 

      -- ŚWIAT NOSI DUSZĘ NA RAMIENIU. Ja noszę duszę na ramieniu to i postura jakaś taka wykoślawiona. Odbiegająca od – obowiązującego obecnie… – pionu.  ( Rzekłbym wprost: ustawia mnie masowa kompetencja w tym względzie….). Kilkakrotnie wzlatywałem natomiast – nie nad piony, oczywiście – lecz nad poziomy; by lotem koszącym zaryć się w podglebie. Krecia robota…

 

      -- KRECIA, A CO TY NA TO?! – Mój przeciwnik zagadnął swoją towarzyszkę życia, egzystencji, wegetacji (niepotrzebne: skreślić!).

 

     -- W ogóle nie dostrzegacie moich nowych, kolorowych tipsów z serduszkami i blond pasemek!...

 

      --  Pozostawmy, toto w spokoju. Ale słyszałem, że i pan – dziennikarzu – występował w Weselu?

 

      -- Moja sztuka zeszła z afisza już po kilku miesiącach GRANIA panny młodej…. Hi, hi, hi…

 

      -- Niech mnie pan nie rozśmiesza. Pan – Cyklop, a dookoła zgraja ślepców, Tak? To są dialektyczne żarty, drogi panie!  Sugeruje pan, że umieramy codziennie w głębokim – pozbawionym widzeń – śnie. A tu najwyższy czas zrobić hokus-pokus, a sobie lifting myśli i NADĄŻYĆ! NADĄŻYĆ!

 

      -- Drogi przeciwniku, ja się JUŻ rozmyśliłem. Zrozum, że zrobiłem to roz-MYŚL-nie.  Kiepsko wyglądałem w roli Odyseusza z kompasem. Moja sztuka już zeszła z afisza. Ja zaś już zbyt słaby – pozostałem na scenie przez „niezauważenie”…, przez słabość DO…, przez „niedopatrzenie”…

 

      -- Znam tę sztukę. Znam pana rolę. Znam nawet fragment pana kwestii. O ile dobrze pamiętam, brzmiała ona tak: „Nie odbierajmy ślepcom i wizji świata; bez tego – choć sami o tym nie wiedzą… - są dostatecznie nieszczęśliwi i napiętnowani przez los, bo nie przecisną się przez Ciasną Bramę…”. Wcale nie dziwię się gwizdom na galerii. Spolegliwość też ma swoje granice. Pan jesteś sztukmistrz od siedmiu boleści. Hamleta dręczą koszmary, a pan masz tylko przeciąg w głowie!

 

      -- Ja wiem, Przeciwniku, że chciałbyś, abym stał się BESTIĄ, by odzyskać  człowieczeństwo. Ale nie ze mną takie numery. Żyję „ZAMIAST” i dobrze mi z tym. Na odczepnego powiem ci jeszcze, jak starzec z Pisma: „A teraz, Panie, sługę Twego puść w pokoju…”  I nie dopadaj mnie już więcej.  Nie dopadaj….

 

 

 

           MOJA  MOJOŚĆ

 

 

uczyli mnie poczucia własnej wartości

nie wypierania uczuć i emocji

poruszania się w świecie społecznym

(zakładając „normalność” tego świata)

 

a ja gdzieś mam świat

w którym rządzi znieczulica, szmal i cynizm,

a o mym losie decydują niedouczeni wizjonerzy

gdzie zachowania dziecka są obelgą dla „dorosłego”

bo moim zdaniem tylko dzieci tak naprawdę wiedzą

czego chcą i oczekują

 

gdzieś mam świat, w którym polują na moje słabości

i nie doceniają wartości

gdzie mogą przejść po mnie – nie oglądając się za siebie

gdzie moralność jest sprawą umowną albo natychmiast płatną

gdzie nowa kasta złodziei  sumień ludzkich

chce mnie przymusić do lawirowania, ustępstw i kluczenia

w imię Ojca Pieniądza i Syna Dobrobytu –

- dla wybranych – którzy pojęli zasady gry w piekło i niebo

 

gdzieś mam świat

którego gdybym przyjął reguły gry

potłuc bym musiał wszystkie lustra z wizerunkiem mej twarzy

i opluć zwierciadła prawdy o Człowieku

gdzieś mam świat

w którym mimo poczucia własnej wartości

z trudem utrzymuję się na powierzchni życia

 

 

                                                  Marek Różycki jr.


Janusz Termer - Książki i piraci na Stadionie, czyli parę pytań bez odpowiedz...i

$
0
0

Janusz Termer

 

                                   

Książki i piraci na Stadionie, czyli parę pytań bez odpowiedz...i

 

 

     Sam  nasz pierwszy Wieszcz Narodowy, marzący by jego Księgi trafiły pod strzechy, nie mógł chyba wyobrazić sobie lepszej lokalizacji... na IV Warszawskie Targi Książki oraz towarzyszące im VII Targi Książki Akademickiej i Naukowej ACADEMIA. Trafiły one w tym roku bowiem (Księgi i Targi) po raz pierwszy pod "strzechy" Stadionu Narodowego, ściślej mówiąc pod jego obszerne brzuszysko - niczym wnętrza rzymskiego Koloseum - pełne rozmaitych tajemniczych przestrzeni i zakamarków, zupełnie  niewidoczne dla oglądających na co dzień mecze piłkarskie, zwłaszcza w TV...

 

        Na pozór wszystko jest tutaj jak to zawsze drzewiej bywało w ciasnawych salach i kuluarach warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki i paru innych miejscach, gdzie próbowano ulokować Targi Książki (np. na Torwarze). Bo i teraz panuje tutaj wielki ruch, ba, jest nawet dość tłoczno (co może tylko cieszyć i napawać nawet pewnym optymizmem). Oto kilkaset stoisk firm edytorskich z kraju i zza granicy, tyluż autorów, codziennie wielkie tłumy oglądających i kupujących  książki (czasami po okazyjnych cenach). Mnóstwo ludzi podążających na spotkania autorskie, promocje i wykłady specjalistów od problemów wydawniczych oraz dyskusje i inne wydarzenia czy imprezy zwyczajowo towarzyszące Targom, jak ogłoszenia wyników czytelniczych plebiscytów, nagród literackich (mnie np. ucieszyła Nagroda Warszawskich Targów dla 90-letniego nestora Józefa Hena) i wyróżnień branżowych (dla bibliotekarzy i księgarzy - niech nam żyją długo i szczęśliwie) oraz innych działań, mniej lub bardziej użytecznej, choćby i komercyjnej natury.

 

      Ale teraz jest - mówiąc eufemistycznie - nieco inaczej. Nie tylko dlatego, że na Stadionie przestronniej i sympatycznej, co podkreślali niemal wszyscy, bo z widokiem na trybuny, gdzie można odetchnąć, a nawet poczytać wybrane dzieła i dziełka. I szkoda tylko, że bez zielonej murawy - niestety - jest wnętrze sportowej areny. I nie tylko dlatego, że każdemu ze spotkanych tutaj znajomych nasuwają się od razu skojarzenia typu "sojusz świata kultury ze sportem", "a pamiętasz ile to olimpijskich medali zdobywali niegdyś nasi pisarze". Istotnie Parandowskich czy Wierzyńskich dziś  może i nie mamy na składzie, acz obecność książki na Stadionie Narodowym może i tutaj coś zmieni?

   Teraz jest "nieco" inaczej - i to niezależnie od miejsca książkowych targów. Teraz jest "inaczej", bo od pewnego czasu, czyli postępującej (galopującej) elektronicznej rewolucji, pojawiają się, tak na wystawowych półkach, jak podczas owych towarzyszących Targom imprez, rzeczy i problemy o jakich nie śniło się do niedawna potomkom Gutenberga. Mam na myśli oczywiście różne odmiany i przemiany tradycyjnej papierowej Księgi (e-booki i inne im podobne cudeńka, czyli gry i komiksy "książkopodobne" (cudzysłów dla co starszej czytającej publiczności). A myślę przede wszystkim o wyłaniających się stąd całkiem poważnych problemach i pytaniach natury cywilizacyjno-kulturowej, socjologicznej, edytorsko-rynkowej...Wszystkio to jest przecież mocno, nie da się ukryć, związane z przyszłością literatury i czytelnictwa...

    Spójrzmy choćby na swoiste signum temporis, jakim jest już sam program wybranych wydarzeń i dyskusji Targowych. Gdy obok tych stałych i żelaznych (wydawałoby się) pozycji, jak "poczciwe" promocje, "dyskusje panelowe" i zwyczajne spotkania autorskie, pojawiają się takie nowe i pasjonujące pozycje i tematy, jak: "Gdy piraci czytają większość książek, co mają robić księgarnie? Kto jest piratem, dlaczego piraci, i jak się z nimi dogadać dla wzajemnej korzyści? Co nowego w prawie autorskim - dzieła osierocone, ochrona wizerunku, najnowsze orzecznictwo". Albo: "Chcę czytać e-booki, Czym są aplikacje do czytania. Czym są czytniki, tablety, smartfony?" (nawet korekta komputerowa podkreśla to słowo jako jej nieznane!). Prawda, że to pasjonujące tematy. No, może nie dla każdego! Bo dla nas wapniaków pamiętających doskonale erę przed komputerową na pewno tak, ale dla nieletniej nawet młodzi, to kaszka z mleczkiem!

 

       Ale tematy, problemy i pytania, jakie wyłaniają się spod  powierzchni obecnych Targów Książki, to i - podejrzewam - dla tych najmłodszych także wielka zagadka, potężna kulturowa niewiadoma. Nie podzielam wprawdzie w pełni kassandryczych prognoz i przepowiedni mówiących o grożącej nam w najbliższym czasie kulturowej klęsce i zapaści. Sądzę, że to tylko - jak powiadają uczeni socjologowie - wielka korekta, zmiana "cywilizacyjnego paradygmatu", dotycząca głównie samych środków przekazu, a nie jego zasadniczych humanistycznych "treści". Ale co się z tego wszystkiego wykluje, jak to będzie naprawdę - nie wie jeszcze nikt. Nawet ci pamiętający ubiegłowieczne teorie i przepowiednia McLuhana, że "forma przekazu też jest treścią".

 

    PS.

    Dla czytających ten felietonik na łamach strony pisarze.pl a pragnących dowiedzieć się więcej na temat efektów IV Warszawskich Targów Książki (oraz  VII Targów Książki Akademickiej i Naukowej ACADEMIA), nagród i wyróżnień licznych gremiów dla twórców czy dystrybutorów i popularyzatorów czytelnictwa - odesłać muszę do sprawozdań zamieszczanych w prasie codziennej, bo przyznać trzeba iż media zamieszczały wyjątkowo chyba w tym roku obszerne relacje i sprawozdania.

                                                                                                                       J.T.


Władysław Panasiuk - Dar życia Matka

$
0
0

Władysław Panasiuk


Dar życia  Matka

 

Bogumiła Wrocławska„Tylko Tobie, mogłem oddać wszystko i z twego spojrzenia tyle lat, czytałem życia prawdę”

 

Jest takie piękno, jedyne na świecie nie wymyślone przez ludzi.

 Jest takie serce pełne miłości, pod którym życie się budzi. Twierdza nie do zdobycia i dar ponad wszystkie dary. Matka, to nowe życie i kolebka wiary, bez której człowiek niczym się staje. We wszystkich zakątkach gdzie nieznane kraje jest matka, choć nie Polka, lecz taka sama jak twoja i moja - mama.

Matka – najlepsze, co się zdarzyć może, to dar prosto z niebios, to natchnienie boże. Jej zawdzięczasz wszystko, do niej się tulisz gdy przychodzi trwoga, ona zawsze blisko.

 Matka cudowna postać, dar samego Boga, a gdy jej braknie wiele zrozumiesz i pojmiesz, co życie znaczy, bo nie wszystko można łatwo wytłumaczyć. Czas potrafi rozwiązywać najważniejsze sprawy.

 

„Tylko tobie, mogłem wyznać wszystko. O pierwszej miłości wszystkich snach wiedziałaś ty, nikt inny”…

 

Matka, do której uciekasz z pytań tysiącem, to ktoś najważniejszy pod słońcem, ktoś co wszystko rozumie. Potrafi wskazać drogę i z życia czytać umie. Jej miłość trwa nieskończenie, choć życie zdaje się być krótkie.

Wciąż czuję na skórze tę poranną rosę, gdy po łąki dywanie małe stopy bose biegały bez końca, a Ty stałaś w cieniu naszych polskich drzew. Łagodna twarz uśmiechem pokryta utkwiła na zawsze w mojej pamięci. Twej mowy śpiew słyszę każdego ranka, okrywasz swym płaszczem mój tułaczy los. Pomagasz w przetrwaniu, bo czasy są trudne, dobrze, że nie zanikło we mnie, co drogie i cudne. Miłość, której mnie uczyłaś pozostała we mnie i nią się dzielę, najbliższym rozdaję. Ciągle czekam i czekam daremnie, a ty nie wracasz.

 

„Dziś jeszcze widzę twoje mądre oczy i słyszę twój głos, zawsze czuły. Byłaś dla mnie najwierniejszym przyjacielem, teraz już nic nie zostało. Gdzieś w sercu głęboko czuję ból, straciłem ciebie matko.”

 

Mało jest serca, tak mało w narodzie, miłość zabłąkana zaginęła w mroku i łza coraz częściej pojawia się w oku, mnożą się tęsknoty, i nadzieja ginie.

 Nie wracamy do przeszłości, do starych pomników, do tradycji rodu, coraz mniej do Boga. Świat się zapędził w nieznanym kierunku, nie zważa na świętości ani inne znaki. Przejeżdża na czerwonym drogi i przecznice, aż się boję o przyszłość mych dzieci i wnuków, bo świat może trafić na ślepą ulicę. Tak się kończą gonitwy, tak się kończy pycha.

 

To matki dźwigają ciężar tego świata, to one nad wszystkim co ludzkie czuwają. Nakarmić dzieci nie łatwa to sprawa, ktoś powie wariat, to są inne czasy. Nie dla każdego życie, to zabawa i w wielu domach kuchnia pustką świeci. Nie każde państwo kocha swoje dzieci, mnoży sieroty i głód rozsiewa. Cóż posłowi zależy, który w ławie ziewa, znudzony życiem i nadmiarem kasy. Nie wszyscy należą do tej samej klasy, niektórym tylko woda w garnku się przelewa. A matka myśli, co do garnka włożyć, jak posłać dzieci do nietaniej szkoły.

Biedni się rodzą jak grzyby po deszczu, a w tym samym czasie bogaczy przybywa i myślą komu jeszcze domy zabrać da się. Nieludzkie rządy tworzą bezrobocie i wyrzucają wojenne zapasy na dachy domów gdzie panował ład. Taki to mamy nasz brutalny świat i to cierpienie, co się za nim wlecze. Już łez nie wystarcza i braknie współczucia, a tuż za rogiem „okrągłe miseczki” suszą implanty wstawione o zmroku. Ich uśmiech szyderczy, a serce z kamienia, którego żadne ciepło nie ogrzeje. Ci właśnie ludzie, których wciąż przybywa odbierają tym biednym ostatnią nadzieję, a czasami życie. Cóż dla nich znaczy cierpienie i trwoga, oni się nie liczą nawet z wolą Boga. Światem rządzi pieniądz, a nie jakieś władze, teraz się kupuje, a nie wybiera. Kiedyś przemycano teczuszki zza Buga, dzisiaj nie trzeba forsować tej rzeki, szlak do Brukseli nie taki daleki, a i do Stanów ułatwiona droga.

Z ziemi egipskiej poszli dyktatorzy, druga wiosna ludów wygnała tyranów, ale policji jest coraz więcej, broniącej „szlachetnych panów”.

Gdzieś w Bangladeszu wali się hala i giną kobiety, więc także matki. Tysiące istnień za parę groszy oddaje życie tylko dlatego, że ktoś odłożył więcej pieniędzy. Ludzie pracują w podłych warunkach, a przedsiębiorca na jachcie leży. Ale to tania siła robocza, czyli niewolnik nowego świata, takim się cały przemysł zamiata. Potem wyrzuca się go do śmieci, skoro umowa była śmieciowa!.

 

A matka nadal myśli o świcie jak tu rozpocząć każdy dzień nowy, jak doskonalić to marne życie gdy sakwa pusta, co włożyć dzieciom w spragnione usta. Jak gniew powstrzymać i jak przebaczyć tym, co wysłali syna na wojnę. I łzy ociera i patrzy w okno, wciąż wypatruje czy syn nie wraca. Łzy omywają paciorki w dłoni, a świat do przodu jak wariat goni i nie ociera matczynych łez, i nie ukoi zbolałej rany.

A matka dźwiga na swoich barkach świata ciężary i nieudolność rządzących ludzi. Ona jak anioł tkwi w normalności, na uśmiech zmienia łzy piołunowe i nadal kocha i nadal broni.

Ledwo nadąża, lecz nie ulega i nadal za tym wariackim światem podąża, goni - pełna nadziei i pełna wiary. Dzieli się z każdym dobrą nowiną, piękno pamięta, zło zapomina, kwitnie jak latem nasza kalina i kocha, kocha aż do ostatka – taka jest każda na świecie matka.

Nie ma złych matek jeno niektórym puszczają nerwy, nawet anioła ten świat zniewoli i wydrze serce z piersi jak hiena. Każdego w życiu coś raz zaboli, coś drgnie jak struna, którą napręża niedobry człowiek. I łzę ostatnią wyrwie spod powiek i na kształt węża człowieka zdusi, a ten ulegnie chociaż nie musi, albo się przerwie jako ta struna. I dobry człowiek zmienia się w złego. Nasza odporność też ma granice, ciągle szarpani, ciągle straszeni pragniemy ładu, spokoju, ciszy.

Matki odchodzą, a my w żałobie zapominamy często o sobie i o tych słowach, które przez lata mogą prowadzić na koniec świata. O słowach, które aż od kołyski wiodły nas drogą przez wszystkie lata. Nie traćmy wspomnień, bo tylko one są drogowskazem i cennym darem.

Miłość podarowana przez każdą matkę przetrwa do końca, bo tak w niej dużo mądrości, blasku jak w odrobinie wielkiego słońca, które jest życiem. A ta nadzieja wyssana z mlekiem nie może oprzeć się żadnej burzy. Świat gna do przodu, czy ktoś powstrzyma tęgie mustangi, czy zauważy dobra potęgę? Łatwiej dziś grubą napisać księgę niż to uczynić – powie nasz wieszcz. Trudno zatrzymać pędzące koło, gdy para w kotle ciśnie na tłok. Trudno z człowieka oderwać wzrok gdy mądrość bije z jego wymowy. Są jeszcze tęgie i mądre głowy, by zmienić bieg, ale nie mądrość dzisiaj na topie jeno fortuna.

A matki nadal będą dźwigały ciężary świata, bo takie właśnie stworzył je Bóg, i taką rolę wyznaczył im.

Aż do ostatnich matczynych łez, wojny pochłoną synów tej ziemi, tylko majowy nasz polski bez i nasze maki na włoskim wzgórzu będą śpiewały psalmy rozpaczy.

Matki wpatrzone w okienną dal będą natchnieniem młodych artystów i tylko miłość z matczynych serc olśni narody, władze oświeci. A twarde serca zmienią się w pył gdy każdy znajdzie swe powołanie. Niech wszystkie Matki żyją najdłużej – tak im dopomóż Panie.

 

 

Władysław Panasiuk

 

Andrzej Walter - Czas zbierania kamieni

$
0
0

Andrzej Walter

 

 

Czas zbierania kamieni

 

 

Wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem:
Jest czas rodzenia i czas umierania,
czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono,
czas zabijania i czas leczenia,
czas burzenia i czas budowania,
czas płaczu i czas śmiechu,
czas zawodzenia i czas pląsów,
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania,
czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich,
czas szukania i czas tracenia,
czas zachowania i czas wyrzucania,
czas rozdzierania i czas zszywania,
czas milczenia i czas mówienia,
czas miłowania i czas nienawiści,
czas wojny i czas pokoju.

 

KAZIMIERZ HAMADA   Jaki jest nasz czas? Może stoimy nad przepaścią? Może jeszcze tego nie wiemy. Doszliśmy do punktu bez odniesień, bez wiary i bez tęsknoty. Nad światem, tak dotąd czytelnym i bezpiecznym, poczęły gromadzić się burzowe chmury. I może jeszcze nie jest tak źle, ale instynktownie odczuwamy pewne symptomy: upadku wartości, kryzysów, kolejnych wojen… Pochodne wolności – tolerancja i demokracja rozpoczęły unicestwiać same siebie, a w efekcie i samą wolność. Postęp (niewątpliwy) doprowadził nas do stanu, w którym pokusa przekraczania wszelkich ograniczeń jest nieodparta. Pytanie tylko – co dalej? Pytanie też – po co te granice  przekraczać i dokąd w tym nieposkromieniu dojdziemy. Czynić sobie ziemię poddaną za wszelką cenę?

 

   W jednym z antykwariatów wynalazłem znakomitą książkę Jerzego Surdykowskiego zatytułowaną „Wołanie o sens”. Powinna dziś stanowić lekturę obowiązkową dla człowieka współczesnego. Autor zabiera nas w świat rozważań nad wszelkimi przejawami naszej egzystencji oraz ogromu dylematów, przed którymi nas postawiono. Czyni to z sokratejskim umiarem i dystansem do skrajnych zapatrywań. Tekst ujrzał światło dzienne siedem lat temu, lecz jego aktualność uderza.

 

   Jerzy Surdykowski (ur. 1939) był marynarzem, inżynierem elektronikiem, programistą komputerów, stoczniowcem, instruktorem alpinizmu; jako pisarz debiutował w 1966 roku powieścią Powracający z morza. Od 1969 roku parał się dziennikarstwem oraz wydał kilka książek publicystycznych i reporterskich. Przez 10 lat był wiceprezesem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w trudnych czasach lat osiemdziesiątych, zmuszony do działań w konspiracji. Współpracował wtedy z Tygodnikiem Powszechnym, a w wolnej już Polsce był konsulem generalnym RP w Nowym Jorku. Na początku nowego wieku pełnił funkcję ambasadora w Tajlandii, Birmie i na Filipinach. Dwa lata temu Prezydent odznaczył go Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Ten niesamowity życiorys stanowi niewątpliwie wytłumaczenie głębi refleksji zawartej na kartach „Wołania o sens”. Warto też zapoznać się ze wstępem Abp Józefa Życińskiego, aczkolwiek można to zrobić bez uszczerbku już po lekturze. Zastanawiająca jest bibliografia powstałych w latach 1998-2003 esejów, która jest najpewniej genezą i przyczyną zawartej w nich głębi i mądrości, przy jednoczesnym zachowaniu umiaru i rozsądku w formułowanych refleksjach, no i rzecz jasna erudycji Surdykowskiego. Autor czerpie z daleko od siebie położonych źródeł, których rozpiętość sytuuje się pomiędzy wiarą i niewiarą naszego czasu. Rozważa myśli: św. Augustyna, Emila M. Ciorana, Ericha Fromma, Romana Ingardena, Leszka Kołakowskiego , Hanny Arendt, Karola Wojtyły czy Stanisława Lema. Sięga po: Antoniego Kempińskiego, Czesława Miłosza, Emmanuela Levinasa czy nawet Karola Marksa, by dotrzeć do Józefa Tischnera czy Alexisa de Tocqueville’a. Jest tam jeszcze wielu wielkich, których nie da się tu wymienić. Suma tych źródeł plus własne przeżycia dziecka minionego wieku pozwoliły na stworzenie kwintesencji naszych codziennych spraw, rozterek i dylematów. Całość cechuje umiar i rozwaga, uznanie wielu poglądów i spojrzenie z różnorodnych płaszczyzn. To wyprawa ku najtrudniejszym problemom, z jakimi od wieków zmaga się filozofia czy teologia. Analityka pojęć, czy nawet stereotypów, wśród których żyjemy doprowadza do zamknięcia tekstu klamrą pytań o sens.

 

   Trudno tu wymienić wszystkie zagadnienia i już dziś wiem, że będę do tej pozycji powracał w lekturze i pożywce dla rozmyślań. Przywołam jednak tezę, którą otworzyłem ten tekst o zmierzchu demokracji i tolerancji, a co za tym idzie – agonii wolności. Trudno zaprzeczyć, że świat nie poznał lepszego systemu naszej egzystencji w społeczeństwie jak demokracja, a rzeczą, pojęciem niezbędnym dla jej pokojowego urealnienia jest tolerancja. Pojawiały się już dyskusje i rozważania czym jest ta słynna tolerancja. Czyż nie jest sztucznym słowem wytrychem, słowem, które zawiera pojęcia przeciwstawne i płytko próbuje je zniwelować. Coś jest ukrytego i istotnego w takim podważeniu pojęcia, lecz z innej perspektywy sugestywnie przemawia  takie stwierdzenie:

 

„Tolerancja jest córką wolności; nie siostrą, ale córką. Nie jest równa, bo od niej pochodzi, jej służy i u niej pobiera nauki. Wyznacza, dokąd sięga wolność, a gdzie dwie wolności różnych ludzi wyznających różne prawdy i różne wartości muszą się trochę ograniczyć w imię maksymalizacji sumy indywidualnych wolności w społeczeństwie”.

 

   Szkopuł w tym, że dzisiejsza ilość potrzeb zachowań tolerancyjnych przy globalnym zindywidualizowaniu jednostkowych zachowań spowodowała gigantyczny szum informacyjny oraz chaos ze zgiełkiem razem wzięte. Trudno rozróżnić prawdę od głupstwa. „W tym tolerowanym zgiełku ginie wszystko co ważne.” Dzisiejszy człowiek poczyna bardziej być człowiekiem przyzwalającym niż tolerującym. Dzisiejszy człowiek po prostu obojętnieje. Milczy. Przekracza zatem i granice pokory, której uczy tolerancja, jak również staje się wobec zjawisk współczesności zwyczajnie tchórzliwy. Boi się wypowiedzieć prawdę, która jednak (obiektywnie patrząc) istnieje – czy tego chcemy czy nie. I tu powstaje problem. Szczytne ideały przepoczwarzają się w polityczną poprawność, swoistą konwencję współczesności, a ta z kolei zaciera granice prawdy i fałszu. Poczynają się ścierać co bardziej krewcy dyskutanci z bardziej wyważonymi czy wręcz nie akceptującymi wyraźnych i mocnych sądów. Trzaskają drzwi. Dłonie zaciskają się w pięść. Co dalej?

 

   Być może wyciągnęliśmy wnioski ze zła, które dotknęło świat w minionym wieku. Jesteśmy higienicznie uodpornieni na szaleństwo. Zatrzymujemy się w agresji. Pytanie tylko do kiedy. I kiedy zostanie przekroczona masa krytyczna reakcji jądrowej dzisiejszych sporów światopoglądowych. Myślę, że to pytanie aktualne w dzisiejszej Polsce dostosowującej się do wymogów bogatego i cynicznego (nie kryjmy tego) Zachodu. Póki co sytuacja grozi li tylko postawą tolerancji zamienionej w święty spokój, ale jutro? Jutro święty spokój może zamienić się właśnie w niekontrolowaną agresję. Póki co:

 

   „W takim świecie nie ma już prawd mocnych i mocnych kłamstw, wszystko jest względne, wszystko wolno, wszystko jest – jakby powiedział Józef Tischner – {tyz prawda}. (…) jeśli kogoś się piętnuje, to tylko nietolerancyjnych. I jak tu nie przyznać racji Cioranowi , który pisze: Im bardziej ludzkie staje się Imperium, tym więcej rozwija w sobie sprzeczności, od których zginie. (…) Tolerancja jest jak śmiertelna trucizna, którą samo sobie zaaplikowało”.

 

   I tak oto wracamy do Aten, gdzie demokratycznie przegłosowano posłanie na śmierć Sokratesa. Czy zasłużył na takie rozwiązanie? Czy było warto? Czy zatriumfowała sprawiedliwość? Nie i jeszcze raz nie. Odpowiedź jest prosta. Tylko tutaj – w tym tekście i w tej refleksji. Nasza obecna, polska sytuacja , wcale prostą nie jest. Jedyną receptą jest tischnerowski dialog. Prawdziwy, szczery, pozbawiony emocji dialog, otwarty na argumenty drugiej strony – słuchający i łagodny. Żeby to osiągnąć musimy jednak z pewnym dystansem spojrzeć na postęp i ślepą wiarę w naukę oraz wszelkie zdobycze i osiągnięcia. Musimy nabrać pokory do niepoznawalnego oraz umiaru w swej zachłanności zdobywania. Wrócić do korzeni, do podstaw naszej cywilizacji i nie odrzucać kiedyś, dawno wypowiedzianych mądrości, jak choćby tej św. Pawła „znoście się nawzajem w miłości”. I w tym punkcie możemy ponownie zacytować Jerzego Surdykowskiego:

 

   „Tolerancja nie oznacza rezygnacji ze swoich przekonań ani ich tchórzliwego przemilczania. Tolerancja powinna być tolerancją w prawdzie. Ten, kto wierzy w swoją prawdę, ale jest życzliwy, będzie też życzliwie odnosił się do ludzi, którzy wierzą w prawdę inną. W takiej tolerancji nie ma obojętności. Będzie on chciał poznać i zrozumieć tę inną prawdę, bo może coś zyska, coś go wzbogaci. A jak uzna prawdę inną za lepszą od swojej, to też dobrze. Nawróci się z potrzeby duszy albo przekonany siłą argumentów; nie będzie potakiwał dla świętego spokoju ani ze strachu”

 

   To wcale nie jest takie trudne. Już słyszę chór oponentów krytykujących moją (i Autora) naiwność, bądź też skryty śmiech w kątach sal wszelkich „wyznawców”. Problemem dzisiejszych czasów jest fanatyzm. Wielu stron. Kojarzy się on (medialnie propagowany) z chrześcijaństwem czy islamem. Ale to nie jest prawdą. Pozory często mylą. Fanatyzm ateistyczny przyjął dziś już cechy religii z całym wachlarzem argumentacji i metod. Niestety. Wszelki fanatyzm zabija nawet możliwość jakiegokolwiek dialogu. To dzieje się w Polsce, to dzieje się w świecie – na wschodzie i zachodzie. I w takim świetle „Wołanie o sens” ma sens. Sądzę też, że warto powtarzać ten wywód „do znudzenia”, że niestety, ale powinni się nad nim zastanowić premierzy, prezydenci i wszelcy „zmieniający świat” bądź to swoją polityczną czy też medialną – władzą. Wiem też, że niewiele wskóram patrząc na butę i arogancję dzisiejszych uosobień tej władzy. Wiem też, że jeśli my, ludzie kultury, pisarze, poeci, artyści zaczniemy tak myśleć to są jeszcze szanse powstrzymania nieuchronności. A jeśli nie?

   Jeśli nie to pozostaje mi tylko życzyć miłej lektury. Czegokolwiek, gdyż każda lektura wzbogaca. Choć wiem, że dziś to nie jest czas lektury.

Jaki to zatem czas? Czy nie czas zbierania kamieni? Na wojnę bądź na grób … wojnę o prawdziwą tolerancję bądź grób demokracji i wolności.

 

 

Andrzej Walter

 

___________________________________________________________________

Jerzy Surdykowski „Wołanie o sens”, Wydawnictwo Prószyński i S-ka SA,    Warszawa 2006

Jan Strękowski - Oblatywanie budyniu (2) - Szkoła dansu i lansu

$
0
0

Jan Strękowski - Oblatywanie budyniu (2)

 

Szkoła dansu i lansu

 

Janusz Hankowski            Polacy należą do najbardziej roztańczonych narodów na świecie. Lista szkół tańca  w stolicy liczy około setki. Za Peerelu była jedna. A dziś: salsa, tango, cha cha, jive, walc, rock and roll, zumba, tango argentino, taniec irlandzki, latino... Można poćwiczyć sexy dance z Anią albo... taniec brzucha z Jasminą. Tylko wybierać, przebierać i... tańczyć. Tańczyć! Tańczyć!

Skąd to roztańczenie? Dlaczego ludzie walą do sal tanecznych drzwiami i oknami, psują sobie oczy oglądając kolejne odsłony telewizyjnego „Tańca z gwiazdami”, czy zaczytują się w produkcji swoich idoli, Katarzyny Cichopek (przez media zwanej aktorką) i Marcina Hakiela, z TVN-owskiego „Tańca z gwiazdami”, którzy w książce „Szkoła tańca” obiecują nauczyć kreślenia tanecznych figur każdą ofiarę losu i lebiegę?

            Mówiło się kiedyś o nieudacznikach życiowych, że są ni do tańca ni do różańca, o udacznikach zaś, że i do tańca i do różańca. Dziś różaniec (z przeproszeniem słuchaczy Radia Maryja) przestał być na topie, ale... taniec pozostał na swoim miejscu. Znakiem czasu byłaby tylko obcojęzyczna, ale w oswojonej fonetyce, terminologia. Zamiast taniec pisalibyśmy dans (niektórzy używają terminu bans, od salonowej odmiany zbuntowanego, jak się sądzi, rapu), ale różaniec zastąpiłby... lans, co zdaniem niektórych jest jednym i tym samym. Można z tym dyskutować albo się z tym zgodzić. Faktem jest, że taniec zawsze odgrywał wielką rolę kulturową, społeczną, czy cywilizacyjną. Podczas tanecznych imprez rozgrywały się nawet dramaty narodowe, jak w „Weselu” Wyspiańskiego, czy „Oziminie” Berenta. Przy pomocy tańca opowiadać można zarówno wielką historię, czego znakomitym dowodem jest zrealizowany w 1983r. film Ettore Scoli „Bal”, w którym bez słów opowiedziano historię Francji od 1936 do 1983r., jak i historię własną. To przypadek Güntera Grassa, autora zbioru wierszy „Ostatnie tańce”, opatrzonego jego rysunkami (wydanie niemieckie 2003, polskie 2005 r.). Ale taniec może być też środkiem czy też narzędziem awansu (czyli lansu), prowadzącym do wyjścia poza szary świat. Dla bohaterów, ale w jeszcze większym stopniu dla samych twórców.

Tu przywołać można choćby wspomnianego przed chwilę niemieckiego noblistę, który przy jakiejś okazji powiedział, że nauczył się tańczyć w wieku 14 lat, żeby mieć powodzenie u dziewczyn. I, o czym zaświadcza książka, zamysł się powiódł. A więc sukces! I na polu fikcyjnym i rzeczywistym.

Taniec może być dla bohaterów wręcz kołem ratunkowym rzuconym przez los. Jak w filmie  Sydneya Pollacka z 1969r. „Czyż nie dobija się koni?”, dziejącym się w latach Wielkiego Kryzysu w USA. Dramatyczna opowieść o morderczym maratonie tańca, który wygranej parze (jeśli ta przeżyje nadludzki wysiłek) może przynieść tysiąc dolarów i otwarcie drogi do Fabryki Snów, była ekranizacją wydanej w 1935r. powieści Horace’a McCoya o tym samym tytule (w Polsce wyszła w 1987r.), która w swoim czasie nie zyskała wielkiego odzewu czytelniczego. Jednak film stał się sukcesem (Oscary dla aktorów i reżysera). A więc taniec nie był niepotrzebnym wierceniem dziur w parkiecie. Podobnie jak w przypadku zrealizowanej w 1977r. „Gorączki sobotniej nocy”, której bohater z szarego sprzedawcy w sklepie chemicznym zmienia się w sobotnią noc w króla życia. Film wprowadził na salony muzykę disco oraz rozsławił odtwórcę głównej roli, Johny’ego Travoltę, czyli przyniósł twórcom upragniony lans.

W ostatnim dniu 2012r., jako, że Sylwester to czas tańca, telewizja przypomniała słynny melodramat „Dirty Dancing”. Zrealizowany w 1987r. jako tzw. produkcja niskobudżetowa stał się jednym z najsłynniejszych wyciskaczy łez w historii kina, a występujący w nim aktorzy w jednej chwili zabłysnęli jak najjaśniejsze gwiazdy. Dość wspomnieć, że za rolę w tym filmie Patrick Swayze dostał 200 tys. dolarów, podczas gdy za epizodyczny występ w tzw. prequelu „Dirty Dancing: Havana Night” zrealizowanym prawie 20 lat później – 5 mln. Jennifer Grey, której niewinna twarzyczka dodawała wiarygodności ckliwej opowieści o Ameryce początku lat 60., tak się nie powiodło. Musiała po latach ponownie walczyć o status gwiazdy. Nie, nie rolami w mniej kasowych czy niszowych produkcjach. Wystąpiła w „Tańcu z gwiazdami”, czyli zastosowała klasyczną formułę: lans przez dans.

            I tu wracamy do pytania o polskie roztańczenie. Polacy chcą tańcować (to błąd dla rymu), bo pragną się... lansować! A nie wiadomo, dlaczego (a może dobrze wiadomo?) dans Polakom kojarzy się ze słowem lans. Jakby tylko przez taniec można było zrobić karierę, pieniądze, zdobyć sławę, status gwiazdy, czy jak się mawia, zostać celebrytą. Oczywiście tak jak taniec, lans był obecny zawsze, tylko nie obnoszono się z nim, usiłując ukryć starania o to, by właśnie osoba lansera, a nie jakaś inna zaświeciła blaskiem gwiazdy. Dawniej lansowano się przy kielichu (ten lans nadal cieszy się popularnością, choćby w środowisku filmowym), w łóżku (metoda, jak mówią plotki, wciąż sprawdzająca się w telewizji), jeszcze wcześniej wystarczyło odpowiednie pochodzenie (nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z ciebie oficera), czasem poparte indywidualnym wkładem, czyli ordynarnie to nazywając donosem na konkurencję.

Szkoła dansu i lansu. Taki napis nabazgrano na betonowym mostku na mojej uliczce, który służy miejscowej młodzieży jako miejsce spotkań towarzyskich, czyli picia piwa, palenia papierosów oraz oddawania się tzw. końskim zalotom. Obok mieści się skład węgla, a pod mostkiem płynie kanał, który kiedyś był rzeczką. Miejsce najmniej odpowiednie, i dla dansu i dla lansu.

To lans na skalę naszych możliwości. Jednak dziś, w erze tabloidów i internetu, repertuar lansera rozszerzył się i wylansować można każdą miernotę. Jak napisała pewna rozgoryczona czytelniczka, twórczość przestała być celem, a lans przestał służyć promowaniu sztuki. Tworzy się, aby zaistnieć, a twórczość przydarza się przy okazji, jest produktem ubocznym w sztuce lansowania. Czyli, przekładając to na język przypowieści, taniec służy lansowi, podczas gdy kiedyś lans miał promować dans.

Światło kamer i fleszy daje okazję lansu, dlatego lanser bywa na imprezach. Samo bywanie jednak nie wystarczy. Celebrytka chce się wylansować – pokazała piersi, krzyczą tytuły.

Co trzeba robić, aby lans był prawdziwym lansem?  Dla tych, którzy chcą, a nie wiedzą, parę rad (za wp.pl): 1. Upić się (...). 2. Przyjść na imprezę naćpanym (...). 3. Pokazać się na imprezie z nowym partnerem. 4. Zacząć flirtować z kimś nowym na tejże imprezie (czyli punkt 3 w wersji „dla odważnych”) 5. Powiedzieć coś lub zrobić coś głupiego lub kontrowersyjnego. 6. Ubrać się niezwykle wyzywająco lub totalnie bez gustu. 7. Nie założyć majtek (czyli punkt nr 6 w wersji „dla odważnych” .

Trzeba też bombardować każdego doniesieniami o swoich dokonaniach. Jak pewna autorka, która niemal codziennie rozsyła drogą elektroniczną takie informacje. W czasach Gierka, i jego propagandy sukcesu, krążył dowcip: Otwieram telewizor – Gierek, otwieram gazetę – Gierek, radio – też Gierek, puszkę z rybkami boję się otworzyć... Zastąpmy Gierka Dodą (albo nazwiskiem autorki, bez której polska literatura przestałaby istnieć już o 6.00 każdego ranka) i niczego nie musimy zmieniać.

Tylko uważajmy. Pewna lekarka, a więc osoba, której można wierzyć, widziała w Afryce taniec, którego nie da się przerwać. Podobnie z lansem. Zbigniew Rybczyński, zanim zdobył Oscara, zrealizował film o znamiennym tytule „Oj, nie mogę się zatrzymać”. Warto polecić go wszystkim zwolennikom, i dansu i lansu. 

Jan Stanisław Smalewski- Minął Tydzień

$
0
0

Jan Stanisław Smalewski


Minął Tydzień

Obserwować, komentować…

 

Bogdan Ptak            Mój świętej pamięci ojczulek Kazimierz, zawsze jak rozmawialiśmy o polityce, mawiał: Polityk musi być jak koń, kuty na cztery nogi.

            Oczywiście to było jeszcze wtedy, gdy ludzie znali się na koniach, a polityk cieszył się dobrą opinią. - Miał autorytet.

            A jak należało rozumieć to powiedzenie mojego ojczulka? Owo kucie na cztery nogi nie oznaczało nic innego jak po prostu pełną gotowość do wykonywania swojego fachu. Bo tylko okuty prawidłowo koń mógł pociągnąć nałożony na niego ciężar. To była gwarancja, że się nie będzie potykał, ani ślizgał na śliskiej drodze.

            Przyznam, że nie raz ze zdumieniem obserwowałem potem, jak owo powiedzenie o kuciu na cztery nogi, które należy do jednej z mądrości ludowych, na moich oczach ewoluowało w kierunku zupełnie odwrotnego rozumienia – w kierunku cwaniactwa i przebiegłości, czego akurat koniowi, zwierzęciu niezwykle robotnemu, nigdy przypisać nie było można. Jeśli już, to najwyżej jego właścicielowi, a to przecież całkiem inna sprawa.

            Zatem gdyby dzisiaj ktoś tak powiedział o polityku, na pewno byłby inaczej zrozumiany. Pomyślano by, że polityk powinien być cwaniakiem, który wszędzie potrafi wejść i wszystko załatwić. No i – jeśli chodzi o pobożne życzenia – wielu zapewne miałoby rację. Inną sprawą (inną wartością) pozostaje natomiast to, w czyjej intencji ów polityk powinien tak działać.

Niestety, w swoich prywatnych sprawach, swojego środowiska, bardzo często współczesny polityk tak działa. W interesie ogółu lub po prostu w interesie tych, co go wybrali, kiedy już jest przy owym - przysłowiowym rzecz jasna – korycie, nie, lub nie zawsze.

            A dlaczego tak się dzieje? Bo wciąż jeszcze wierzymy w takie wartości, jak: zaufanie, wiara w człowieka, nadzieja, że ludziom można ufać. Jeszcze one – te wartości - wciąż w nas tkwią i nie zostały do końca zdewaluowane.

            Myślę, że dla nas felietonistów, dziennikarzy, pisarzy jest to bardzo ważne zadanie, by – krzewiąc oświatę w narodzie – wskazywać mu te prawdy, dzięki którym nasz naród nie da się wyjałowić z resztek mądrości ludowych i ze swojej wiary w dobro, i z rozumienia zła oraz głupoty.

Myślę (więc jestem – też!), że pokazywanie nieprawości, jakimi posługują się wobec swych wyborców niektórzy (aczkolwiek dość liczni – moim zdaniem) politycy, jest po prostu naszym obowiązkiem i jedyną zaporą przed powrotem zakłamania i ciemnogrodzkiego, plebejskiego nihilizmu.           

            Obserwować i komentować! – to nasz obowiązek, Panowie.

 

            A co z mojej wieży obserwacyjnej można było dostrzec w minionym tygodniu? Na przykład podczas ostatniego wystąpienia ministra pracy, który zapewniał naród, że bezrobocie spada, mamy już tylko (!?) 14% bezrobotnych w kraju, a w czerwcu bodajże spadnie ono jeszcze o 0,4%, na sejmowej sali było aż… sześciu posłów zainteresowanych tym tematem, z występującym i marszałkiem sejmu włącznie.

W życiu nie uwierzę (co często nam wmawiają), że pozostali pracowali w komisjach sejmowych. Gdyby nawet tak było, to mamy obraz, jaką wartością dla sejmu jest problem bezrobocia w Polsce. Dla mnie, a jestem dobrym obserwatorem, bo ćwiczyłem na niejednej wieży obserwacyjnej w armii, minister pracy kompletnie nie ma autorytetu wśród swoich kolegów posłów. A skoro się go nie szanuje i nie słucha, to pojawia się pytanie: Co on jeszcze na tej pustej sali sejmowej robi?

 

Zainteresowanie posłów sprawami obywateli w innych obszarach wygląda nie lepiej. Kto z nas nie jest kierowcą? Znamy te bolączki drogowe. Ale bolączki kierowców TIR-ów zna już dużo mniej Czytelników. A są one niebagatelne. Zwłaszcza tych podróżujących za nasze wschodnie granice. Tam na przejściach granicznych z Białorusią i Ukrainą, zwłaszcza w Kuźnicy, Horoszczynie i w Dorohusku kierowcy stoją w kilkudziesięciokilometrowych kolejkach, po kilka, a czasami kilkanaście dób. Bez odpowiednich warunków sanitarnych, w koszmarnych warunkach bytowych i zdrowotnych, nie mówiąc już o ich psychice (i np. nastawieniu do polityków).

Ponieważ od dawna nie udaje im się zainteresować tym problemem ludzi odpowiedzialnych za transport w Polsce (także za handel zagraniczny, przewozy itp.), w sobotę zorganizowali oni w Warszawie (nie na którejś z granic) happening pod hasłem: „Polityku posiedź 100 godzin w TIR-ze, może nas zrozumiesz”, na który wysłali zaproszenia do 400 posłów naszego parlamentu.

Jak sądzicie Aniołki, ilu posłów przyszło zobaczyć, jak kierowcy wegetują w TIR-ach na polskich granicach? – Jeden poseł z Ruchu Palikota.

Oczywiście, gdyby hasło było bardziej nośne, np. „(PO)śle posiedź z nami 100 godzin w Mariocie, może nas zrozumiesz”, sprawa nabrałaby innych rumieńców i coś dałoby się załatwić. Tylko gdzie kierowcom TIR-ów do Mariota, czy w ogóle jakiejś innej ekskluzywnej knajpy (abstynenci zawodowi, prawda?).

 

Obserwować, komentować… a widzieliście Aniołki? – zwracam się do swoich Czytelników – co wymyślił pan premier? Jak tylko słupek poparcia społecznego dla PO spadł poniżej krawędzi słupka poparcia dla PiS, premier ogłosił, że wybory o przywództwo nad partią zostaną przyspieszone i odbędą się nie w przyszłym roku, ale w czerwcu (29-go?). Konwent wyborczy PO przy okazji ma się przeciwstawić konwentowi PiS i stać wielkim politycznym happeningiem dla wyborców.

Pijar, najzwyklejszy w świecie pijar. Ponieważ dziennikarze rozdmuchiwali sprawy rzekomych zapędów przywódczych takich posłów, jak Schetyna i Gowin, co miało świadczyć o pogłębiających się podziałach w partii, postanowiono przyśpieszyć taktyczną rozgrywkę wewnętrzną.

Nie proponuje się konkretnych reform (dla podniesienia słupka), na które naród czeka (włączenie do świadczeń socjalnych matek z I kwartału okazało się chwilowym i znikomym nośnikiem poparcia), ale planuje się pokazać, że partia jest jednolita, a przywództwo premiera Donalda Tuska niepodważalne.

Poseł Donald Tusk to jeszcze póki co świetny kiwający na boisku piłkarskim i byle kto go nie okiwa. Zaraz, ale pan Schetyna to chyba niezły napastnik? A pan Gowin? Nie pamiętam, jak gra w piłkę. Wystawią go na bramkarza? Za powolny, wpier…dzielą mu gola.

Obserwować, komentować… Prawda, panie Andrzeju i panowie Markowie, że my jesteśmy w lepszej sytuacji. Możemy sobie przez szklany ekranik, albo incognito. Możemy też przez lornetkę (moja wojskowa ściąga jak żadna, z kilku kilometrów. Siedzę teraz sobie na plaży w Ustce i podglądam… „Mewy”) i nikt nam nie powie, że w zeznaniu podatkowym nie ujęliśmy (celowo lub przez niedopatrzenie) np. „Złotego Pióra” (nie kojarzyć, Aniołki, z zegarkami ministra Nowaka – pfe!), które nota bene się wszystkim panom należą.

 

Nie mogę pominąć także tak ważnej daty, jaką był 26 maja – Dzień Matki. A jednocześnie jako poeta nie mogę nie pozwolić sobie na wiersz z tej okazji dedykowany wszystkim naszym matkom.

 

Wiersz dla matki

 

To Ty jesteś prawdą i nadzieją

gdy w słowie matka czas się spełnia

Najświętszym słowie tu na Ziemi

i najpiękniejszym – wiem na pewno

 

To Ty – kobieta najwierniejsza

nigdy od dziecka się nie odwrócisz

Wszystko rozpada się drży przestrzeń

tylko Twoje serce jest jak zegar

 

Najbardziej dobra najwięcej czuła

nasiąknięta miłością niczym stuła

na przekór temu co ją wciąż plamiło

lecz jej swym grzechem nie sczerniło

 

Matko dobroci – tkliwa i troskliwa

wciąż krzątająca się jak wosk topliwa

siebie rozdzielasz między żywych

chociaż wiesz dobrze że ubywasz

 

            W tym roku Dzień Matki wypadł w niedzielę, co było dodatkowym atrybutem jego świętowania. Wykorzystali to dobrze między innymi organizatorzy z Centrum Wspierania Inicjatyw dla Życia i Rodziny organizując w wielu polskich miastach (podobno aż w 107- miu) marsze pod hasłami: KIERUNEK RODZINA.

Marsze miały uświadomić naszym politykom (i rządowi), jak ważną rolę w życiu społecznym odgrywa rodzina. Miały przybliżyć sprawy związane z jej funkcjonowaniem w polskiej rzeczywistości. Rzeczywistości coraz mniej przychylnej nie tylko polskim matkom, ale i ich dzieciom, poszukującym z konieczności chleba i pracy poza granicami kraju.

Przypomnijmy: rok 2013 rząd ogłosił ROKIEM RODZINY. Poseł Grzegorz Napieralski z SLD uważa, że to kpina. Donald Tusk zakpił sobie z Polek i Polaków. Po pięciu miesiącach jego obowiązywania rząd nie zrobił w prawodawstwie niczego konkretnego dla polskiej rodziny. Premier powinien wycofać się z tego hasła i przeprosić polskie rodziny z tej cynicznej kpiny.

Ja – piszący ten felieton też tak uważam. I wystarczy przytoczyć choćby ten jeden dowód, by stać się wiarygodnym. Sytuacja demograficzna Polski plasuje ją na 209 miejscu spośród 222 państw, w których prowadzone są badania demograficzne.

No cóż – obserwować i komentować. A jak przyjdzie czas oceny – pamiętać. Tyle każdy z nas może.

Marek Jastrząb - Z lotu - POCHWAŁA NIEROZGARNIĘTYCH

$
0
0

Marek Jastrząb - Z lotu


POCHWAŁA NIEROZGARNIĘTYCH


Ryszard TomczykEkonomiczne rozumienie kultury zaczęło nam od pewnego czasu wychodzić bokiem, a przekonanie o sobkowskich potrzebach ducha stało się merytorycznym probierzem jej oceny; o udziale i poziomie twórczości w życiu statystycznego człowieka decyduje owczy ranking, masowy plebiscyt samozwańczych znawców sztuki, ludzi o nieszczególnym guście i stadnym zapotrzebowaniu na tandetę i łatwiznę niemającą nic wspólnego z profesjonalizmem. Dominuje zgrzebna fachowość publiki zgromadzonej na widowni, kinowej, teatralnej, telewizyjnej, a na twórców wywierana jest silna presja niewyrobionej publiki, publiczności rządzącej się grupowymi odczuciami, głosującej (np. na FB) za nazywaniem kogoś artystą, geniuszem, lub grafomanem. Niestety, do grona arbitrów obecnej elegancji dołączają ongisiejsi recenzenci ulegający większościowym dyktatorom masowego smaku.

*

Przyznaję ze skruchą: tekst wpisu na blogu Pana Leszka Żulińskiego rozsierdził mnie nad wyraz. Do tego stopnia, że musiałem wyspowiadać się przed sobą z przekleństw  i co prędzej udzielić sobie rozgrzeszenia. 

Tekst ów został zjechany przez Andrzeja Waltera, a  dotyczył malkontentów, histeryków i innych nudziarzy od kultury, nie byłoby więc potrzeby dalszego znęcania się nad nim, gdyby nie jego końcowe zdania: „I powtarzam po raz kolejny: ci, którzy do kultury się nie garną, nie są gorsi. Żyją i interesują się czym innym. Może wkurzeni są na nas, że zajmujemy się sztuką? Spróbujmy ich zrozumieć: oni też mają swoje racje. Nie stawiajmy naszych w pępku świata!”.

Co do pępka, to zgoda; kultura nie jest nim i nigdy nie była. Raczej micha aktywizowała ludzi, niźli duchowość. Lecz jeśli nie pępkiem, to z pewnością PĘPOWINĄ jest. Czymś na kształt  powroza, spoiwa utrzymującego ludzi na smyczy społecznych wartości.  A jedna z nich nosi wdzięczną nazwę: ETYKA. Rzetelne postępowanie towarzyszy nam na co dzień. Co prawda w coraz mniejszym zakresie, ale czasami zdarzają się wyjątki: osoby stosujące się do reguł wyznaczonych przez GODNOŚĆ.

Przykłady? Facet czy facetka wyrastają ni stąd, ni zowąd na bohaterów, bo oddały portfel z nietkniętą  gotówką, przyniosły spragnionemu szklankę wody bez cyjanku i nie kopnęły staruszka z noclegowni. A mogły, bo przecież mamy demokrację i każdy robi, co chce.

Osoby te pokazywane są w telewizji, stawiane na piedestały, chodzą w glorii, są wzorami szlachetności, bezinteresowności i wszystkiego mega oraz naj; trąbi się o nich w radiu, a w gazetach plenią się artykuły zaprzeczające znieczulicy, z czego bierze się nauka, że i na bezinteresowności też można zarobić. Nie tylko na patologiach, tragediach i podpatrywaniu, jak kto przejmująco płacze.

Uczciwy, to ewenement, psychologiczna ciekawostka. Tylko patrzeć, jak będzie się takiego obwozić po cyrkach i jarmarkach niczym kobietę ze szpicbródką. A za jakiś czas jak trafi do zoo…

Trzeba zauważyć, że przyczyną traktowania normalnych zachowań niczym fenomeny i drastyczne odstępstwa od społecznych norm, jest… brak kultury. Brak nawyku do bycia bliźnim, bycia empatyczną istotą, która, jak pisze Pan Żuliński, wkurzona jest na nas, że zajmujemy się sztuką.

Tu, dla lepszego zilustrowania tego zjawiska,  ośmielę się zacytować słowa, które napisałem w jednym, z felietonów: „To, jak postępujemy i kim jesteśmy, zależy od środowiska, w którym przebywamy. Jeżeli od urodzenia byliśmy uczeni nie poznawania innego świata, prócz świata pozorów, prócz złudzeń powstających z lęku, jeśli wegetowaliśmy pośród otaczających nas, z grubsza ciosanych przedmiotów i żyliśmy nie mając dostępu do prawdziwego piękna, to skąd mieliśmy dowiedzieć się, że obok intryg i egoizmu, istnieje subtelność i wrażliwość? Jak mamy być delikatni i kulturalni, jeśli nie wiemy, że pomiędzy tak uświęconymi  wartościami jak fura, piwko i laski, istnieje Mozart i bywają niezrozumiałe tęsknoty?  Ale wystarczy urodzić się nie w otoczeniu awantur o pietruszkę, wystarczy móc chodzić do muzeum, widzieć na jego ścianach nie ramy i gwoździe, a obrazy i rozmawiać z ludźmi mającymi coś istotnego do przekazania, by dostrzec, jak wiele jest do nauki.”

WEDLE MNIE godzić się na obecność wkurzonego  (zgodnie z tym, że nie należy denerwować fiksata), to znaczy – akceptować jego ignorancję i nieoczytanie, to znaczy zejść do jego poziomu, czyli - skwapliwie przyznawać mu rację, a zamiast strzelić go w pysk, zatańczyć z nim polubowne tango;  WEDLE MNIE jakie bądź  ustępstwo w dyskutowaniu z prymitywami chwalącymi  się własnym brakiem rozumu, odznaczającymi się niewiedzą i czyniącymi cnotę z półanalfabetyzmu  jest złem niekoniecznym; nie dla wszystkich kultura jest błazenadą i asekuranckim balansowaniem nad Niagarą.

Jakoś niewiele przejmuję się wkurzeniem ludzi niekulturalnych i nie mam wrażenia, iżbym chciał ich rozumieć; książki znają tylko dlatego, że w drodze do przedszkola zawadzili wzrokiem o wystawę jakiejś księgarni. Lepiej już się orientują w komiksach z dymkami, w czymś, co nie wymaga od nich długotrwałego wysiłku umysłowego. Preferują bowiem krótkie, niemęczliwe teksty o niczym. Tekst długi, a na dodatek zmuszający do myślenia, budzi w nich wstręt, lekceważenie i pogardę. Podobnie przedstawia się rzecz z odbiorem malarstwa, muzyki, czegokolwiek zbliżonego do sztuki.   

Identycznie z wynaturzonymi obyczajami.  W zasadzie wiadomo, co należałoby w nich zmienić, aby się to nasze państwo kulało we właściwą stronę i w zasadzie nie ma sensu tłumaczyć, co to znaczy właściwa strona, ponieważ kto tego nie wie, ten nie wie, co to człowieczeństwo.


Marek Różycki jr. - POCHWAŁA GŁUPOTY, czyli róbmy swoje!...

$
0
0

Felieton radiowy Marka Różyckiego jr.

 

 

POCHWAŁA GŁUPOTY, czyli róbmy swoje!...

 

 

Dramatem naszych czasów jest to,

Że głupota zabrała się do myślenia.

JEAN COCTEAU

 

 

Rozmyślania nocne, czyli "NOCNIKOWE" -- bez początku i bez końca. Kiedy pojawia się ON. Ma twarz do zwierzeń i umysł do towarzystwa. Zawsze przed – niestety – nieuchronnie, chole*ra, następującym nowym tygodniem prowokuje do myśli - a co tam - „odświętnych” o sprawach, rzekłbym zasadniczych… Bliźni zbyt często dowodzą, że – jak mawiał był Jonasz Kofta – nie potrzeba nam Einsteinów, tylko „Cwajnsztajnów” i „Drajnsztajnów”…

 

Dlaczego nie próbujesz nawet nawiązać ze mną kontaktu w tygodniu – wymówka w JEGO stylu. – Nie chcesz wyjść mi naprzeciw…

 

Ot, idiota – myślę sobie – czy ten baran nie widzi, że wychodzę z siebie, odchodzę zbyt daleko, bym mógł autentycznie pogadać o autentycznych problemach. Czy nie widzi, że nie mogę być sobą, że ukrywam się i tłamszę sam siebie dla „świętego spokoju”. Czy ON/A tego nie widzi?...

 

-- Czy aby nie zbyt często opadają ci ręce? – ON drąży temat rozdrapując rany.

 

Uśmiechnąłem się, bo wyobraziłem sobie, że stawiam czoła baranom. Nie, nie, stanowczo nie ten etap… Nie nadstawiam przecież – kolejnego - policzka, ja po prostu „MAM TYLKO RĘKĘ, KTÓRĄ / OSŁANIAM SIĘ OD RAZÓW”. No cóż, tym razem lektura Rilkego okazała się lustrem moich wrażeń i odczuć. A może by tak, w imię ocalenia… hi, hi, hi.... NARODOWEGO – siebie rzecz jasna… – nie obstawać już przy racjach, wyznawanych wartościach, estetykach?...

 

-- Co cię tak obezwładnia? – znów spytał On.

 

Dowcipniś a może „rżnie głupa” – przemknęło mi przez myśl. Towarzyszy mi co dzień i udaje, że nie wie… Wańkowicz skonstatował był, że „Głupota jest to wielki dar Boży, ale nie należy go nadużywać”. Nic na to nie poradzę, że głupota, z którą się stykam – obezwładnia mnie. A ja – o zgrozo! – kurczę się. Oddaję pole w ajencję głupocie!

 

A przecież to było moje zajęcie naczelne!!!: PILNOWAĆ SZLABANU NA GRANICY ZDROWEGO ROZSĄDKU! No cóż, GŁUPOTA jest zawsze gotowa, zawsze czujna i w świetnej formie; jest tuż, tuż obok – czuję jej oddech na karku – i czeka tylko, aby móc się OBJAWIĆ W CAŁYM SWYM PATOSIE, KRASIE i etosie wszechogarniającej pustki rozdętej do granic możliwości. Wciąż gotowa zaanektować nowe obszary – pola do popisu… W każdej chwili gotuje się do skoku. Jej maski i MACKI -- są tak różne, a twarz –- od wieków ta sama i taka sama….

 

-- Podejrzałem cię, że leżysz – odrzekł ON – ale nie zdawałem sobie sprawy, że jest to już wystawienie zwłok. To ci dopiero problem: Głupota z Tupetem a raczej jej wielkie osiągnięcia – wbiły cię w osłupienie, jak mi się zdaje… Zaufaj mi! Widzę, że mówić ci coraz trudniej i milczeć coraz boleśniej. Zaufaj mi - powtarzam – i świadomie nie walcz z głupotą. CHWAL GŁUPOTĘ !!!...

 

-- Jak Erazm z Rotterdamu w swej „Pochwale głupoty” ? – wyrwało mi się skojarzenie… -- Taak i moim zdaniem szczyty głupoty zdobywa się bez wysiłku… Ale i Karol Irzykowski wyznał był, że „Głupota jest też pewnym sposobem używania umysłu”. (…).

 

- Gdy głupota jest cnotą – pochwała głupoty jest mądrością a nawet pożytecznym uczynkiem w imię OCALENIA... Płynięcie pod prąd – męczy okrutnie! Wyobraź sobie konkretną sytuację, kiedy jest tak źle, że aż napawa to optymizmem! Mam w tym doświadczenie – wyznał ON. – Ot, taka, być może, doraźna filozofia na przetrwanie: to niby, że kiedy „COŚ”… dojdzie ad absurdum, samo wymusza zmianę! I bez twojej pomocy! Wcale a wcale nie musisz w tym procesie uczestniczyć, no, co najwyżej – jako świadek degenerującej się epoki czy jak wolisz – chylenia się ku upadkowi kolejnej cywilizacji MYŚLI.

 

-- ???...

 

-- To może powiem prościej – wyznał ON – bo kiepsko dziś kojarzysz. Przypominasz sobie wojaka Szwejka? No właśnie, jego plebejska mądrość zarazem sprowadzała się do tego właśnie, że w określonej sytuacji rżnął był przygłupa i odcinał kupony od zwycięstwa... Myśli !!!... Głupotę doprowadzał był do absurdu i to właśnie jest metoda!!!

 

-- Skoro nie można tak po prostu… Twarzą w twarz, choćby nawet i była w masce… Hmm, wszakże to giełda zaufania…

 

-- Uwierz, jesteś jeszcze dość silny… - znów On zakłócił tok moich myśli. – Przypomnij sobie Manna: „Pogląd, jakoby filozofia ufności i wiara w DOBRO były wyrazem zdrowia, a pesymizm i potępienie świata były objawem choroby, że pogląd ten jest wierutnym błędem; inaczej bowiem właśnie końcowy i beznadziejny stan nie mógłby wytwarzać tego chorobliwie różowego optymizmu, w porównaniu z którym przygnębienie wcześniejszego okresu choroby – wydaje się objawem zdrowia i krzepkości”. Ufam, że wreszcie zrozumiałeś…

 

Tak więc Głupocie nie możesz mieć za złe, obrażać się, oburzać, że… jest głupia. Głupota i tak tego nie pojmie. Wbij sobie wreszcie do głowy, że Głupota nie jest partnerem ani – tym bardziej - przeciwnikiem. Jakże często ma swój rodowód w kompleksach. TUPETEM POKRYWA NIEWIEDZĘ. AROGANCJĄ – BRAK WYCHOWANIA czy – jak to mówią – kindersztuby. Tylko uważaj: Głupoty nie należy rozdrażniać, bo ma siłę niszczącą! Głupocie trzeba s c h l e b i a ć , do przesady przytakiwać, aż nadejdzie taki moment, że sama „zacuka się” w ślepej uliczce i zobaczy swój BEZMIAR… powiedzmy, arogancji, ignorancji….

 

 

Wierz mi, to jest jedyna broń, jedyne możliwe działanie. A teraz módl się i powtarzaj za Wańkowiczem: „Boże, daj mi pogodę przyjmowania rzeczy, których nie mogę zmienić, odwagę, aby zmienić rzeczy, które zmienić potrafię, i mądrość, ażeby umieć to rozróżniać”.

 

 

Tak, pomyślałem, muszę odzyskać moje oczarowanie i nie dać się wyjałowić! Muszę odzyskać moje….

 

--------------------------------------------

 

@ Różnica między głupotą a mądrością tkwi w tym, że głupotą można się zarazić, a mądrością – nigdy!

Tacyt

 

@ I głupcy dzielą się na dyletantów i fachowców.

Karol Kord

 

@ Mądrość sama sobie nie ufa, głupota sama sobie udziela kredytu bez granic.                 

Tadeusz Kotarbińki

 

@ Wielką jest mądrością umieć znosić głupotę drugich.

Pitagoras

 

@ To smutne, że głupcy są tacy pewni siebie, a ludzie rozsądni – tacy pełni wątpliwości !!!....

Bertrand Russell

 


Jan Strękowski- Oblatywanie budyniu (3)

$
0
0

Jan Strękowski


Oblatywanie budyniu (3)


Czwartek i inne dni tygodnia

 

Janusz Hankowski

Niedawno „Fronda”, czyli jak czytamy na stronie tytułowej, pismo „poświecone” przypomniało nam zapomnianą i zakurzoną powieść Gilberta K. Chestertona „Człowiek, który był Czwartkiem”, wprowadzając do księgarń jej nowe wydanie. Opublikowana w 1907r., przynosi ona obraz zagrożeń, jakie na początku XX wieku niosła ze sobą myśl i działania grup anarchistycznych. Przypomnijmy sobie choćby Bakunina, Narodną Wolę, i udane oraz nieudane, zamachy na cara i dostojników cesarskich, ale też inne zamachy tego czasu, bo anarchistyczna zaraza rozlała się wówczas po całej Europie. A może i świecie.

Nie na tym jednak chcę się zatrzymać, a na tytułowym Czwartku z powieści Chestertona. Naczelna Rada Anarchistyczna, organ kierujący światowym anarchizmem, która postanowiła przeprowadzić zamach na cara oraz prezydenta Francji składała się z siedmiu członków, którzy przybrali pseudonimy wywodzące się od dni tygodnia. Przewodził im demoniczny Niedziela, a tytułowym Czwartkiem został... tajny agent, który starał się zamachowi zapobiec. Tym, którzy chcą się dowiedzieć, czy Czwartek wygrał z Niedzielą oraz pozostałymi dniami tygodnia, radzę zajrzeć do kryminału Chestertona.

Nie ukrywam, że potyczka Czwartku z pozostałymi dniami tygodnia, opisana przez tego angielskiego pisarza i katolickiego filozofa, przypomina trochę wykazywanie wyższości Świat Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy lub odwrotnie. Jednak to pozory. Problem przewagi jednych dni tygodnia nad innymi jest stary jak świat. By nie sięgać zbyt daleko, wystarczy cofnąć się do PRL - u i  przypomnieć tytuł filmu Tadeusza Chmielewskiego „Nie lubię poniedziałku”. Albo piosenkę bigbitowego zespołu Niebiesko – Czarni „Niedziela będzie dla nas”, której tekst niezbicie wykazywał wyższość niedzieli, dającej szansę spotkania zakochanym, nad pozostałymi dniami tygodnia („w poniedziałek ja nie mogę/Bo pomagam mamie”, „A we wtorek i w środę/ Ty masz w domu pranie”, „no a w czwartek ja mam dyżur”,  „w piątek dwa zebrania”, „ty w sobotę też nie możesz/Bo na lekcje ganiasz”).

Co zrobić, kiedy jakiś dzień tygodnia nam nie odpowiada? Można go nie zauważyć, przegapić, przespać, przeskoczyć. Bywa, że jakiś dzień tygodnia zdarza nam się zgubić. Czasem dzień zapodziewa się niejako samoistnie i wtedy, jak w przypadku powieści dla dzieci „Głowacze”,  Bohdana Chorążuka, która opowiada o zniknięciu Środy, trzeba się mocno naszukać i natrudzić, odwiedzając wielu fachowców, a nawet doktora Środologa, by w końcu przywrócić porządek w naturze, czy precyzyjnie rzecz ujmując, w czasie, by środek tygodnia nie ział przerażającą pustką.

Z dniami tygodnia problemów bywa bez liku. Weźmy tegoroczny koniec Karnawału, czyli kojarzący się z opychaniem się pączkami Tłusty Czwartek. Poza tymi, którzy obchodzili ten dzień w czwartek (Tłusty Czwartek w czwartek) byli też tacy, którzy uznali (i zakomunikowali), że Tłusty Czwartek obchodzi się... w sobotę (Tłusty Czwartek w sobotę), oraz tacy, według informacji których, Tłusty Czwartek obchodzi się... w poniedziałek (wszystko to wiadomości uzyskane za pośrednictwem ekranu TV) i wtedy powinniśmy popędzić w kolejkę do cukierni po upragnione pączki.

Podobne problemy mieli autorzy pewnego kalendarza ze zlokalizowaniem Środy Popielcowej, dnia rozpoczynającego w chrześcijaństwie Wielki Post, kiedy należy ograniczyć zabawy i karnawałowe obżarstwo. I, być może z gorliwości neofickiej, przesunęli Popielcową Środę już... na wtorek. Jak mówiło się w dawnych czasach, co masz zrobić jutro, zrób dziś! Czy, by przypomnieć czasy stalinowskie, tri w czetyrie. (U nas było to wykonywanie planu sześcioletniego w pięć lat, czyli rok przed terminem.)

W styczniu tego roku miała miejsce premiera filmu dokumentalnego Włodzimierza Krygiera „Wszyscy jesteśmy wymyśleni”, opowiadającego o kulisach powstania, a potem odłożenia na półki przez ówczesnych decydentów politycznych filmu Aleksandra Forda „Ósmy dzień tygodnia”, zrealizowanego w 1958 r. na podstawie powstałego cztery lata wcześniej opowiadania Marka Hłaski. W filmie Forda, który zresztą nie podobał się pisarzowi, zagrali główne role przyszła żona Hłaski, Sonia Ziemann i Zbigniew Cybulski, a opowieść dotyczyła czekania przez wszystkich bohaterów filmu na ów mityczny ósmy dzień tygodnia, który nie chce nadejść.

W PRL – trudno to uznać za coś dziwnego. Jak mawiał kiedyś mój sąsiad: - My tu wszystkie na coś czekamy, synu... Cóż, trend był, by tak rzec, światowy. Prawie każdy czekał wtedy na jakiegoś Godota. Film Aleksandra Forda czekał na polską premierę aż ... 25 lat !

Dziś trudne to już do pojęcia, tak jak i sama Polska Rzeczpospolita Ludowa, która straciła dawne kły i trafiła do gabinetu osobliwości.

Bo dziś potrafimy się nawet bez niektórych dni obejść.

Tak jak pewien amerykański zespół muzyczny, którego członkowie deklarują:

- Jeśli damy czadu w piątek, to po co nam sobota!?


Andrzej Walter - Złotousty cham

$
0
0

Andrzej Walter


Złotousty cham

 

Bogdan Ptak   Przeczytałem w Dzień Matki, po przepysznym obiedzie (dziękujemy Ci Mamo !), znakomity artykuł Mariusza Cieślika pod znamiennym tytułem „Lansowanie chama”, który został opublikowany w sobotnio-niedzielnym (25-26 czerwca 2013) dodatku Rzeczpospolitej Plus Minus. (Człowiek syty chłonie wytrawniej). Tekst wpisał się w główną analizę wydania – mianowicie temat populizmu. Esencjalną tezą przywołanego tekstu jest tytułowa sytuacja wszechobecnego chama, którego podaje się nam na przeróżnych tacach, pod płaszczykiem pseudointelektualnych, zawoalowanych form, wyrafinowanych kształtów i pod pozorem postępu. („Że niby - nie da się inaczej”). Przy statystykach czytelnictwa, jedynym źródłem czerpania wiedzy o świecie, dla naszego społeczeństwa, pozostaje niestety telewizja. Na drugim miejscu sytuuje się Internet, lecz tu już działają pewne uwarunkowania technologiczne determinując trochę zawilej grupę tak zwanych internautów. Tam jednak też powszechnie podaje się analogiczne treści, choćby w warstwie szeroko rozumianych wiadomości. Zostawmy zagłębianie się w analizę mediów, a skupmy się na meritum tak zwanego lansowania.

 

   „Największą rolę w ekspansji medialnego populizmu odgrywają dziś nie tabloidy, lecz telewizja, która potrafi wykreować na gwiazdę „mamę Madzi”, a zabójstwo uczynić rozrywką dla milionów. To samo zrobiła zresztą wcześniej z polityką”     

I chciałoby się dodać – kulturą, literaturą, sztuką … (przyp. A.W.)

(…)

   „Znaczna część dziennikarzy i właścicieli mediów uważa, że nie ma z tej drogi odwrotu, bo takie są trendy, tego wymaga rynek i chce odbiorca. Że występuje tu swoisty determinizm, współczesna odmiana heglowskiej konieczności historycznej. Traktują to jako niepodlegające dyskusji wytłumaczenie medialnego populizmu i tabloidyzacji. Tylko czy to rzeczywiście nie podlega dyskusji? (…)

 

Otóż tabloidyzacja i medialny populizm – które są zjawiskami równoległymi i podobnymi do siebie, ale nie tym samym – wpływają destrukcyjnie na komunikację społeczną. Wprowadzają chaos informacyjny, lansują szkodliwe wzorce, wynoszą na szczyty popularności podejrzane indywidua i niszczą współczesną politykę, co musi przerodzić się w kryzys demokracji. Wszystko to oczywiście pod hasłem służenia „zwyczajnym ludziom” i dla ich dobra. Przesada? Jeśli ktoś tak sądzi nie docenia powagi sytuacji i nie wyciąga wniosków z tego, co już się stało.”

 

   W zasadzie nic dodać, nic ująć. Diagnoza jest powalająca swoją prawdą i aktualnością. Czyż nie stanowią tematów tych „obiadowych”, („imieninowych” bądź „urodzinowych” i innych „okazyjnych”) rozmów właśnie takie „fakty medialne”, czy też aktualne „problemy społeczne” właśnie podnoszone czy pokazane? Ileż razy spotkałem się z postawą, że czego nie było w telewizji tego po prostu nie ma. Problem jest jednak na tyle poważny, że postawione w meritum pytanie – czy rzeczywiście to nie podlega dyskusji? powinno być dziś podnoszone do rangi najważniejszego i stanowiącego zaczyn do przysłowiowego „bicia na alarm”. Jeśli - rzecz jasna - chcemy jeszcze pożyć w normalnym kraju.

   Wpisuje się ten tekst: zarówno cytowany, Mariusza Cieślika, jak i ten, który aktualnie czytacie, w ostatnio zaistniałą na łamach naszego portalu pisarze.pl dyskusją po tekście o wypowiedziach Daniela Passenta, Leszka Żulińskiego i Andrzeja Dębkowskiego zatytułowany „Los Frustartos” czy kolejny tekst o tolerancji i demokracji „Czas zbierania kamieni”. Dyskusja zatoczyła szersze kręgi i znalazła odzwierciedlenie w publikacjach świetnych autorów portalu, czyli : Jana Stanisława Smalewskiego, Marka Różyckiego jr. oraz Marka Jastrzębia. To chyba jest jasny i wyraźny sygnał, że w Polsce dzieje się źle, że ludzie to widzą, że chcą i potrzebują o tym rozmawiać. To jasny sygnał, że ludzie sztuki i kultury tego kraju – naszego kraju, Polski – muszą zacząć o tym powszechnie debatować, jednoczyć się i finalnie wpływać na polityków, właścicieli mediów i czytelników celem ograniczenia tego absurdu. Pobożne życzenie? Zapewne. Należy jednak wyartykułować i nazwać do czego doszliśmy. A doszliśmy kochani do stanu, w którym cham stał się porządkiem dziennym. Stał się wzorcem zachowań i tak potrzebnym społecznie pajacem. Nie mylić ze Stańczykiem. Tradycję i zwyczaje wyrzucono już na śmietnik historii, a cham sprawił, że odwróci się nam do góry nogami zarówno pojęcia jak i wartości, które zostaną nazwane od nowa, w duchu postępu i nowoczesności. Będzie temu klaskał pan premier i pan prezydent obojętnie jakiej maści i jakiego pochodzenia politycznego. Będą klaskać wierni zgromadzeni przed jedynie słusznym odbiornikiem o stu twarzach (czytaj : kanałach).  Będą zachwycać się skłonni robić karierę wszelaką łowcy życia na gorąco, które im się właśnie przydarza. Aż w końcu sam pan Bóg zaklaszcze na Koniec i … zgasi światło.

 

   Potem weźmiemy pałki i kamienie (wcześniej zebrane w „Czas zbierania…kamieni”) i poczniemy się okładać – byle dla rozrywki, byle dać upust. Oko za oko, ząb za ząb. Tylko … to już było. Ale co? Co było? Jak było? Gdzie było i z kim? No… gdzieś tam było. Gdyż widz nie za bardzo będzie wiedział cokolwiek. Dożyliśmy czasów kiedy wizja orwellowska może przestać być wizją. Zuniwersalizowała się, odpolityczniła, zmaterializowała w czarnej skrzynce – obecnie możliwej do zawieszenia na ścianie, w samochodzie, w łazience … no, po prostu wszędzie. (Kolejna wizja z filmu „Raport Mniejszości” na podstawie genialnego opowiadania Philipa K. Dicka). Zatem nie łudźmy się. Demokracji już nie ma. Państwa też. Jest zagłaskiwane na śmierć (a Fe… – jakie to brzydkie słowo – śmierć) zbiorowisko samorealizujących się jednostek, które będą dbały tylko o swój własny – dogłębnie pojęty – interes. Cała reszta będzie tylko pozorem, fasadą, złudzeniem. Sprawy publiczne, Polska, patriotyzm, dobro wspólne … A kogo to będzie interesować.

 

   Do takiego świata właśnie zmierzamy. Chochoły tańczą, a Wesele dopiero się zaczyna. Jeszcze wszystkich reflektorów nie odpalono. Gdzieniegdzie ciemno i kilku aktorów zapomniało roli, bądź ją ukrywa nawet przed samym sobą. Wyspiański, Mickiewicz, Norwid? Wkrótce usłyszymy od najmłodszych – A kto to jest?  ja tego „nie przerabiałem”... Ostatnio tak usłyszałem o Piłsudskim. Nie będę wnikał kto.(co i gdzie) Nieważne. Ważne, że pomylił go ów osobnik z … Poniatowskim. Powiecie absurd, zmyśliłem. Nie. Fakt. Autentyczny, niepodważalny fakt, którego doświadczyłem „na własne uszy” oraz  takiej samej maści fakt, jak mylenie na maturach Hitlera ze Stalinem. To się działo naprawdę w Polsce. Naprawdę !. (oj nieładnie … wujaszek Joe byłby zły, a jego zachodni wielbiciele być może też… )

   Złotousty cham już czeka za rogiem. Będzie miał maturę, tytuł magistra, a jak mu zagrają – tak zatańczy. Jak będzie miły, ładny, przystojny, spolegliwy i będzie pasował do dekoracji zostanie premierem, albo prezydentem, albo prezesem … Zostanie kim chce, czy mu się wydaje, że chce, byle tylko telewizja wskazała, że ma nim zostać. A my na to zagłosujemy słupkami oglądalności nie wychodząc z domu na ten majowy chłód wynikający z ewidentnego ocieplenia klimatu. Oj, klimat nam się tak ocieplił, że to musi kosztować. Będzie kosztować jak diabli. Utnie się kolejne fundusze na kulturę i w ogóle przemianuje ministra kultury na ministra wykluczonych, którzy siedzą po kątach i coś tam piszą. Dla niepoznaki powoła się Fundację (WSz?), która wskaże odpowiednich kandydatów, aby lud – jedynie słuszny lud - zaspokoił potrzebę posiadania „twórców”. Będą to twórcy z jednej stajni. Postawi się na właściwe konie. Minister wykluczonych zrobi kilka dobrych min do złej … to znaczy do dobrej gry w chowanego i okaże się, że nie jest tak źle. Że mamy pisarzy, noblistów, ale książek czytać nie musimy, gdyż będą tacy, którzy przeczytają je za nas i nam opowiedzą jak się skończyło. Potem kilka seriali. Angelina Jolie wersja XXV sobie coś tam utnie i znowu będzie gigantyczna debata. Dla naszego dobra. Dla zdrowia i bezpieczeństwa … i higieny.

 

Mógłbym tak jeszcze długo. Tylko po co. Po co kopać leżących. Nawet jak o tym nie wiedzą. Nie uchodzi.

  

   Najgorsze w tym wszystkim jest to, że doświadczamy dziś postaw bagatelizujących ten opisany – mniej lub bardziej orwellowsko – stan rzeczy. Bagatelizujący czy też, o zgrozo, udających, że go nawet nie ma. Ludzi, którzy nie widzą problemu. Którzy klaszczą ochoczo i biorą za dobrą monetę fakt jak robi się z nas idiotów. Mówią, że wymyślamy, histeryzujemy, że kasandrycznie roztaczamy wizje, które są tylko lustrem naszej chorej wyobraźni oraz lęków, frustracji lub zahamowań. Otóż nie. Ludzie rozsądni widzą i pojmują, że weszliśmy na drogę donikąd. Zachód już się niepokoi upadkiem czwartej władzy (czyli prasy) wiedząc, że jej upadek może zachwiać demokracją. Przemodelowywuje się tam całą konstrukcję mediów i państwo bierze w swoje ręce narzędzia wspierania „czwartej władzy”. A u nas ma się to w przysłowiowej … zupie. To zresztą już nie ta zupa, którą karmił nas Jacek Kuroń. Świat przyśpieszył. Zmienił się diametralnie. Zostawmy świat. Wróćmy na nasze podwórko.

 

   Czytałem właśnie książkę Piotra Zychowicza „Pakt Ribbentrop-Beck”. Książkę, która wzbudziła tak wiele kontrowersji. Książkę, która została zlekceważona przez jednych bądź wyniesiona do rangi „książki roku 2012” przez innych. To jest właśnie przykład (nie książka, lecz to lansowanie)  na przytoczony przez Cieślika chaos informacyjny. Informacja wraz z tym sztucznie bitym chaosem ma służyć tylko jednemu - ekonomii. Ma sprzedać. Nic poza tym. Muszę jednak przyznać, że to książka znakomita. Przykład również na to, że historię można czytać „jednym tchem”. Tak, wiem. To nie historia, lecz historical fiction. Jednak nie do końca. Znajdziecie tam państwo wiele faktów historycznych, o których nie dało się powiedzieć przez 50 lat po roku 1945, a i potem przez kolejnych dwadzieścia kilka nie bardzo „wypadało” wśród „aspirantów europejczyków”. I można oddzielić wnioski od tych faktów. Można dyskutować. Można nie podzielając tez autora przeżyć intelektualną i historyczną przygodę. Już samo to świadczy, że warto przeczytać „Pakt Ribbentrop-Beck”. Po takiej lekturze można tylko rozważać, zastanawiać się i, co najważniejsze, myśleć samodzielnie.

   Tylko lektura wartościowych pozycji pozwala myśleć samodzielnie. Telewizja, będąca rozrywką bierną i - z samej swej natury - rozrywką narzuconą, otępia. Lektura pobudza. Szkoda, że dziś trzeba to udowadniać. Choć wiem, że nie naszym czytelnikom. Wracając do Zychowicza uważam, że każdy kto uważa się, iż jest Polakiem i ma to dla niego jakieś znaczenie powinien tę książkę przeczytać. Nawet z takim oto nastawieniem – nie będę się z nim zgadzał, irytuje mnie takie stawianie spraw dziejowych i tak dalej. Ta lektura pozwala spojrzeć szerzej. Ja sam w zasadzie nie wiem czy z tezami Zychowicza mam się zgadzać czy nie. Cieszę się jednak, że taki punkt widzenia poznałem, i że warto by o nim pogawędzić w przyjaznej atmosferze. To wcale nie jest marnowanie czasu. To może – zaznaczam może – budzić na przyszłość rozsądek i rozwagę, a nasz kraj również może … naprawdę może się jeszcze znaleźć w podobnej sytuacji dziejowej i historycznej. Czy to się komuś podoba czy nie historia kołem się toczy, toczyła i toczyć będzie. Wniosek zatem prosty. To bardzo dobra książka. I przyznam szczerze, przeczytałem chyba wszystkie krytyki tej pozycji. W każdej było ziarno prawdy. Nie uprzykrzyło to jednak lektury. Namawiam.

 

   Tak samo namawiam na lekturę książki, którą zaanonsował państwu Igor Wieczorek w felietonie „Szczypta prawdy w trocinach”. Nie da się zrozumieć i pojąć tego co się dzieje we współczesnej Polsce bez lektury „Trocin” Krzysztofa Vargi. Nie będę polemizował ani z Igorem, ani z autorem „Trocin” oraz ich spojrzeniami na : zarówno śmietnik kultury jak i historii. Ja bym tu widział jeszcze śmietnik człowieka, jako tej już przywołanej, jednostki samorealizacyjnej. Ten śmietnik jest nie tylko polski, ale u nas charakteryzuje się pewną prawdą i specyfiką w „Trocinach” uchwyconą. „Trociny” chyba jednak są, z pewnej perspektywy patrząc, wstrząsającym moralitetem … bez moralizowania. Są – było nie było – kontynuacją losu Maćka Chmielnickiego. To Chmielnicki Anno domini 2012, Chmielnicki 2,0 wersja rozszerzona. Kompatybilny i nowoczesny. Zbrodniczy i bezwzględny. Ucywilizowany i utylitarnie pragmatyczny. Chciwy i lękliwy, a przy tym wewnętrznie fascynujący. A Śmietnik? Śmietnik dziś ekskluzywny i bogaty. Poruszamy się po nim z pilotem w ręku, z iPodem czy iPhonem oraz całą stertą innych gadżetów, a jednocześnie z tak samo samotną duszą unoszącą się w jakieś nowe, nieznane raje projektowane przez coraz powierzchowniejszych Piewców postępu. A za rogiem… za rogiem już czeka, czai się, gotowy do skoku – złotousty cham. Spotkamy go i możemy zamienić nawet parę zdań… Jeżeli pojmie, co do niego mówimy.

 

 

 

 

 

Mariusz Cieślik „Lansowanie chama”. Plus Minus, Tygodnik Rzeczpospolitej. Nr 21 (1056) sobota-niedziela 25-26 maja 2013. Warszawa.

 

Piotr Zychowicz „Pakt Ribbentrop-Beck”. Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2013.

 

Krzysztof Varga „Trociny”.  Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012.

 

 

ps.: moja córka z kolei – na własne uszy i oczy widziała maturzystę (zapewniam, że z dobrej, cenionej … placówki edukacyjnej), który nie potrafił na maturze odpowiedzieć na pytanie o twórcę Legionów; dostał pytanie pomocnicze, brzmiące – Józef … po chwili namysłu palnął ochoczo – Stalin? … czy tacy „geniusze” będą wkrótce nami „rządzić” … ???

 

(aw)


Felieton Marka Różyckiego jr. - PRZEPRASZAM, Z KIM MAM PRZYJEMNOŚĆ?...

$
0
0

Felieton Marka Różyckiego jr.

 

 

PRZEPRASZAM, Z KIM MAM PRZYJEMNOŚĆ?...

 

 

Ptaka poznajemy

po ubarwieniu,

a dobrego petenta

po wdzięczności.

 

ANTONI CZECHOW

 

 

 

      Po naradzie z moim starym  przyjacielem - prześmiewcą i satyrykiem - doszedłem do wniosku, że tym razem zajmiemy się kłopotami i niezręcznościami wynikłymi z zawiłości związków międzyludzkich i kontaktów interpersonalnych (po prostu: człowieka z człowiekiem). Oczywiście! - nie wgłębiając się, ani nie wgryzając – aż nazbyt głęboko -  w ich rodowód, uwarunkowania: społeczne, kulturalne, polityczne. Skoro ogłada umysłu polega na tym, aby myśleć rzeczy przystojne i wykwintne - nie będziemy sprawiali kłopotu! My jesteśmy wdzięczni petenci....

 

 

       W czasach, gdy nic nie leci tak szybko jak oszczerstwo, pomówienie i plotka – ofiarą oszczerstwa jest nie tylko spotwarzony, ale i ten, co w potwarz uwierzył był… Dlatego z niezwykłą skrupulatnością, ba, wyczuciem, przenikliwością i PRZEZORNOŚCIĄ – należy „zabliźniać się z bliźnimi”…  

 

        Można jeszcze na wstępie dodać, że stosunki międzyludzkie ( uwaga na wielki skrót myślowy….)  przestały już być „LIRYCZNE” a stały się, prawie wyłącznie, „WILCZO-EKONOMICZNE”…  „CO MI MOŻESZ ZAŁATWIĆ, W CZYM – UŁATWIĆ; DOJŚCIE; UKŁAD; INTERESIK; BIZNESIK; POSADKĘ”…. itp. itd.

 

      Antoni Czechow zapłodnił nasze umysły swym wyznaniem: "Bądźmy zwykłymi ludźmi, odnośmy się jednakowo do wszystkich, a okaże się wtedy zbędna wszelka sztucznie wzniecana SOLIDARNOŚĆ"…. (sic!...).

 

 

      Mój stary (doświadczony przez los i ludzi przyjaciel-filut-satyryk) aż się niebezpiecznie "bujnął" na swoim ulubionym bujaku po czym skonstatował,  że on jednak dzieli ludzi i nie traktuje wszystkich jednakowo. Odłożył fajkę (niepokoju ceremonii mistrz) i cedząc słowa rzekł: „Dzielę ludzi, którym się nie kłaniam, na cztery grupy. Są tacy, którym się nie kłaniam, by się nie skompromitować. To jest najprostszy przypadek. Są też tacy, którym się nie kłaniam, by ich nie kompromitować. To wymaga już pewnej uwagi. Są też tacy, którym się nie kłaniam, by sobie nie zaszkodzić. Z tymi jeszcze większy kłopot. I wreszcie są tacy, którym się nie kłaniam, by sobie u mnie nie szkodzić. Tutaj należy szczególnie uważać...”

 

      Taak, zabełtał mi błękit w głowie nasz prześmiewca. Fakt, że filut Karl  Kraus  zdobył przez lata rutynę i w sposobie, w jaki się nie kłania, potrafi tak wyrazić każdy z tych niuansów, że wobec nikogo nie jest niesprawiedliwy. No cóż, my musielibyśmy dożyć chyba matuzalomowego wieku, by dojść do takiej perfekcji….

 

      Jakże często nie wiemy z kim mamy /nie/przyjemność... Kto zacz?....  A przecież można na tym świecie robić rozmaite sztuki, tylko ludzkiej natury nie oszukasz! Ale jak poznać naturę drugiego człowieka? Beczkami jeść sól? - ponoć szkodzi na nerki, podwyższa ciśnienie i... można zdetonować.

 

      W stosunkach – powiedzmy – międzyludzkich powiało mrozem obojętności, hipokryzji, cwaniactwa, wyrachowania, ucisku i wyzysku bliźniego swego,  lecz nie ma nic to wspólnego z porą roku, natomiast – jak zauważyłem – z „ustrojstwem”, w którym przyszło nam żyć ( lub wegetować – niepotrzebne skreślić!); TO SĄ ZACHOWANIA  I          ODRUCHY STADNE  IMMANENTNIE ZWIĄZANE Z CZASAMI JAKIE NASTAŁY po tak zwanej  „transformacji  ustrojowej”….  

 

      Nie ma obecnie już żadnej gwarancji, że nie natkniemy się, napatoczymy -  na totalnego durnia,  abnegata, chama, prostaka – ze względu na posiadane przezeń   TYTUŁY czy WYKSZTAŁCENIE….  „Iluż ja widziałam prostaków z doktoratami” – zwykła była konstatować swe przemyślenia Michalina Wisłocka pod koniec  swego długiego życia. Franciszek Starowieyski Byk ( też był ) – szczególną uwagę przykładał do genów i kindersztuby. Mawiał mi był, że pochodzenie, rodzina, rozłożyste i głęboko zakorzenione  drzewa genealogiczne – niejako chronią w swym cieniu ludzi subtelnych, wrażliwych, których obycie i zachowanie kształtowane było przez wieki i NIC NIE MAJĄ WSPÓLNEGO Z DORAŹNYM KONIUNKTURALIZMEM: „wyrachowanego…. – granego  - kulturalnego”, obyczajnego zachowania.

 

WYIMEK Z ROZMOWY:

 

 Marek jr.: - Czy dżentelmen nie musi być kulturalny, mądry, inteligentny?

 

Franciszek Starowieyski  Byk: - Są dwie możliwości: albo mądry, albo dobrze urodzony, czyli posiadający pewne cechy kontynuacji, które są mądrością zbiorową narodu lub grupy społecznej. Świetnie wyraził to Gombrowicz w „Operetce”, kiedy każe księciu Himalajowi  stwierdzić: „ jestem idiotą, bęcwałem, kretynem, ale mój idiotyzm, kretynizm i bęcwalstwo – są idiotyzmem, kretynizmem i bęcwalstwem księcia”. Co to znaczy? Że ma on tyle cech odziedziczonych!!!, wyuczonych,  że może obejść się bez mądrości.

 

 

JAKAŻ TO – Z NAJCZYSTSZEGO ŹRÓDŁA - PRAWDA O CZŁOWIECZEŃSTWIE GODNYM I   GODZIWYM!....

 

 

Ale czy żyjący – w we współczesnych nam czasach, ach, ach, ach…. -  obecny idiota, kretyn, bęcwał jest świadomy faktu, ŻE NIE JEST KSIĘCIEM!... JENO CHIŃSKĄ PODRÓBKĄ… – W NAJLEPSZYM RAZIE… I…  - „WYDANIU”….

 

 

CO NA TO KLASYK?:

 

„ Człowieka z  k l a s ą  może pan poznać /…/  Prawdziwie szlachetny człowiek jest anonimowy. Wrodzona szlachetność ma większą siłę niż wszelkie wspaniałości sławy, blask powodzenia, potęga zwycięzcy. Wszelka chora ambicja jest właściwością plebejusza. Taki nie ma czasu! Nie może doczekać się szacunku, potęgi, poważania, sławy WŁADZY! Szlachetnemu nie zaszkodzi czekanie, ba, nawet pozostawanie w tyle.”

 

 

 

      „Nigdy nikomu nie wchodziłem w d*pę, chyba - jako zadra!” – mawiał mi   był mój Przyjaciel, Tadeusz Nowak ( niedoszły Noblista).  Tę postawę  potwierdzał swym zachowaniem, ale także uspokajał mnie przed wywiadami-rozmowami, że ludzie wybitni, wyjątkowi, utalentowani, „dotknięci Palcem Boga” – są zazwyczaj bardzo skromni, cisi a nawet… pokorni. Choć z racji swego Talentu, Twórczości z najwyższej półki, wyjątkowości i pozycji w społeczeństwie – mogliby być „wprost nieznośni”, a i tak byłoby im wybaczone.  „Oni czują jakąś bojaźń bożą – i ty nawet nie wiesz, nie zdajesz sobie z tego sprawy, jak często towarzyszy im – zupełnie absurdalna – niewiara w siebie” – dopisał mi był kiedyś Tadeusz do tekstu „O ludziach twórczych”.

 

 

      Gdy wielokrotnie rozmawiałem z Zośką Komedową, żoną Krzysia Komedy –  bardzo często  mówiła mi o wrażliwości, a wręcz nadwrażliwości swojego męża. A gdy wspominała Marka Hłaskę i pokazywała listy od niego – opowiadała mi, że Marek tylko nosił maskę „silnego hłaskowera”, która mu przy wielu okazjach czy to spotkaniach z przyjaciółmi – spadała…  Wówczas jawił się wrażliwy i czuły na cudzą niedolę –  Człowiek zawsze pisany z wielkiej litery. Radziła mi bym dotarł do listów Marka Hłaski do matki, a tylko utwierdzę się w tym przekonaniu; w Prawdzie o Marku.

 

      - Jak to mówią – „obracałam się w świecie”, kontynuowała Zośka Komedowa, także w Hollywood. Uwielbiam bowiem  podpatrywać ludzi „na świeczniku”… oraz  zachowania celebrytek, celebrytów, o których się tylko wiedziało, że lansują je wszelakie media brukowe, bulwarówki czy tabloidy.  Powiem ci krótko: POKORA JEST MATKĄ OLBRZYMÓW! W szkole pokory uczy się elementarnej miłości bliźniego. Bez wzajemności! I NIGDY na tę wzajemność nie oczekuj!!!  Ona przyjdzie, jak każde „wyemitowane DOBRO”, ale od kogoś zupełnie innego, zupełnie innego; bowiem jest i głęboko w to wierzę, i sama tego doświadczyłam – taka równowaga w Kosmosie – naszej własnej ontologii bytu!....

 

 

      - Najmniejsi ludzie, najmniej sobą reprezentujący - są najbardziej zadufani w sobie – opowiadał mi w rozmowie-rzece  zatytułowanej „Koszt doskonałości” - jeden z najwybitniejszych terapeutów i psychiatrów, dr. n. med.  Andrzej Rogiewicz;  ordynator Ośrodka Leczenia Nerwic i Depresji w Komorowie pod Warszawą. – Oni to właśnie z wielkim hukiem i patosem obnoszą bezdenną pustkę swej osobowości. I… bardzo przylegają niejako do obecnego „łomotu  świata”…  - W końcu – ciasne poglądy mogą też być wizytówką – odrzekłem – tylko, niestety, są tak „barokowo ozdobione przepychem PYCHY, że wielu daje się na to nabrać; to taki „tombak osobowości””… 

 

- Poklask jest zachętą dla znakomitych umysłów a celem i końcem dla małych, zauważyłeś  ten „fenomen?...” – uśmiechnął się do mnie „lekarz dusz ludzkich”. -  Powinieneś  więcej czytać  biografii i porównywać je z autobiografiami… To świetne ćwiczenie postaw krytycznych… w  czasach, gdy wszystko jest na sprzedaż, nie wyłączając dusz i osobowości, ot, takich,  „do wynajęcia”….   Poza tym, niejeden już odkrył, że nikt nigdy, no, prawie nigdy nie zdobył sobie poklasku tłumów prostym, jasnym, prawdziwym, rzetelnym, dorzecznym, uczciwym przedstawianiem istotnych faktów. Także o sobie… oraz bliźnich…  Ludzie „pseudonimują się” uprawiając, że tak się wyrażę,  „marketing osobisty”….

 

- Tak, odrzekłem trawestując słowa klasyka: - Należy bardzo uważnie dobierać bliźnich, z którymi człowiek chce się zabliźnić… Dlatego zaprzyjaźniłem się na dobre i na złe z Pusią, kotką sąsiadki, która kocha mnie zażarcie – wcale nie za „żarcie”!.. i honorowe  miejsce pod lampą….

 

--------------------------------------------------------------     

 

      Indianie, na ten przykład, mieli dobrze. Nazywał się taki Mądra Sowa, Przebiegły Lis lub też Długi Język - znaczy się ziomkowie rozszyfrowali jego naturę, poznali kondycje w dzieciństwie - i wiadomo było z kim zacz, z kim mamy do czynienia i że człek się nie natnie....

 

      Opowiadano mi, że do znakomitego wodza jednego z  plemion przyszedł młody wojownik z zażaleniem: "….że to idiotyzm, uwłaczanie godności Indianina - takie głupie nadawanie nazwisk". Wódz - Wielka Głowa - zasępił się, ale nijak nie mógł zrozumieć o co chodzi; w czym problem. Przecież - tłumaczył - to jest wielkie udogodnienie i sama esencja, kwintesencja  prawdy o człowieku. Taki na przykład Rączy Jeleń - jest najszybszym naszym wojownikiem. Albo moja córka - Płochliwa Sarenka, to faktycznie najładniejsza squaw w wigwamach, ale niestety dotąd niezamężna z racji swej wstydliwości. Albo wódz sąsiedniego plemienia - nasz brat - Siedzący Byk. Wiesz przecież, że jest okrutnie silny byk jeden, a że wiekowy i przy tuszy, to w ogóle nie wstaje. Mimo to - na siedząco - trzyma w cuglach i za mordę swoje i nasze plemię.

 

      Dlatego zupełnie nie wiem, o co ci chodzi....  Kłamliwy Plotkarzu…

 

 

 

 

P.S.

 

-- Zauważyłeś, jak przybywa nam Kameleonów – zagadnął był mnie nie tak dawno kolega z jednej z redakcji, który robi obecnie zawrotną karierę; jest Człowiekiem Sukcesu okupując coraz to wyższe stołki. I ja właśnie zauważyłem bowiem oraz doceniłem tę postawę – kontynuował swój wywód, że  WSZELKIE UNIKI – DAJĄ WYNIKI… A skoro dają wyniki, to i ja się nigdy nie określam ani dookreślam. Wszak tyle nadziei, ile niewiadomej… Mam samych przyjaciół, bowiem nie otwieram paszczy, nie zabieram głosu w żadnej sprawie, by być ZA lub – PECIW. Tym sposobem jestem dla wielu uosobieniem Mądrości Wszelakiej! Traktowany jestem z szacunkiem, obdarzany zaufaniem. Ba, są tacy, co twierdzą, że jestem NIE DO ZASTĄPIENIA. Stałem się człowiekiem Opatrznościowym. Tym też sposobem nie mam wrogów – otaczają mnie klakierzy i na tym polegam moja tajemnica, że nigdy nie spadam z „karuzeli stanowisk”… A tym samym wszyscy zabiegają o moje względy!

 

-- Balansujesz na linie – odrzekłem – która niebawem okręci się wokół Twojej szyi. Mówiąc skrótowo – posłużę się obrazkiem rodzajowym: „Głowa do góry, rzekł kat zarzucając stryczek…”

 

Jan Stanisław Smalewski - Minął tydzień

$
0
0

Jan Stanisław Smalewski

 

Minął tydzień

Widzę ciemność, ciemność widzę…

 

Ewa Jędryk – CzarnotaMógłbym ten felieton rozpocząć banalnie od przygody, bądź jakiejś typowej sytuacji, ale wiem, że Czytelnik jest dzisiaj na tyle wybredny, iż byle czym go nie zainteresuję.

Siadam zatem do napisania czegoś dla wszystkich tych, którzy doświadczyli, bądź ciągle jeszcze doświadczają, pogardy.

Znasz Czytelniku to uczucie, bo śledziłeś go od lat, dotykało cię jak otaczająca wokół aura; było w czynach i drobnych gestach twoich przyjaciół, i osób ci mniej lub bardziej bliskich. Ba, syciłeś się nim także, gdyż sam nierzadko pozostawałeś obojętny na zły los, nieszczęście, krzywdę, biedę i niesprawiedliwość. Na upodlenie i poniżenie bliźniego, o którym zapominałeś, że był… twoim przyjacielem, sąsiadem, znajomym...

Cieszyłeś się może nawet, że nieszczęście (zły los) nie ciebie dotyka, że to nie ty cierpisz. A przecież zło dzieło się obok ciebie, czasami tak blisko.

A ileż to razy byłeś obojętny, nie stać cię było na drobny gest, jałmużnę, choćby dobre słowo. Dlatego nie dziw się jeśli - jak bumerang - wszystko to czasami powraca i dotyka również ciebie. Że przychodzi ci się zetknąć z ponurą rzeczywistością, w której rządzi ona; wszechogarniająca i ubezwłasnowolniająca podłość i obojętność.

Tak, to te niby drobne gesty, które - przebrawszy miarę - zmuszają do refleksji, wyzwalając stan ducha, jakiemu ulega każdy autor, gdy dotyka go myśl na tyle inspirująca, by nie pozostawać wobec nich bezwolnym. Jestem przecież pisarzem, a to wymaga ode mnie posłannictwa, ukazywania dobra i zła, jak zresztą i innych ludzkich przywar. To wymaga dawania innym nadziei, dawania siebie; swojej wiedzy, doświadczenia i intuicyjnego wytyczania kierunków, zmieniających choćby losy bohaterów moich opowieści (książek).

 

Nic stąd nie wyniosłem bo co mogłem wynieść

siedziałem cichy by mnie nie widziano

nawet nie płakałem gdy inni płakali

nie skamlałem bo po co skowyczeć

świat i tak jest przecież jedną wielką raną

 

ludzie jak mrówki są sobą zajęci

i domem swoim i swoją robotą

podobno gdzieś tam w górze nade mną

pozostają święci kazano mi modlić się do nich

no to się modliłem

 

świętych nie widziałem czułem bliskość Boga

jak mnie prowadzi hamuje popycha

dotykałem ran i wkładałem palec

w bok Jego aby coś zrozumieć

zrozumiałem pojąłem już nie wątpię dzisiaj

 

wszystko to marność a jednak tak piękna

jako ta ulotność w czułości matczynej

która mnie stworzyła wywiodła na fale

bym się nie utopił nurt bym mógł przepłynąć

wszystko to miłość choć taka ulotna

 

nic stąd nie wyniosłem nic prócz tego wiersza

wyrwanego z serca jak kawałek chleba

nawet nie żebrzę ani się tłumaczę

byłem cichy pokorny i taki jak trzeba

by doświadczyć ziemi i wrócić do nieba

 

(28 maja 2013)

 

            Tyle słowami poety, a teraz spójrzmy na to oczami felietonisty i pisarza. – Drobne gesty. W Boże Ciało biskupi polscy wypowiadając się na temat zapłodnienia In vitro opowiedzieli się za przestrzeganiem prawa Bożego. Oburzyło to niesamowicie byłego premiera Leszka Millera. Wysłał nawet do prezydenta RP zapytanie czy On także stoi za tym, co mówią biskupi?

            Podobała mi się odpowiedź rzecznika prasowego prezydenta. Mówiąc prosto – Masz kłopot, rozwiąż go sam, nie zwalaj na innych.

Dziwiłbym się, gdyby Kościół miał kierować się prawami uchwalanymi przez narodowy parlament. I nie dziwię się, że przypomina on parlamentarzystom, że istnieje jakiś ogólny porządek wszechrzeczy, którym nawet rządzący winni się kierować.

Niedoskonałość prawa ludzkiego jest w Polsce wyjątkowo widoczna przez ogół obywateli gołym okiem, gdy prawa Boże od wieków pozostają niezmienne. Zresztą Kościół nikogo nie zmusza. – Nie chcesz kierować się prawem Bożym, twoja sprawa, ale… tworząc prawo, pamiętaj (zwłaszcza gdy jesteś katolikiem), że nie wystarczy być posłem, by mówić innym, co jest dobre, co złe.

Buta władzy jest od lat nam znana i nie pierwszy raz mamy z nią do czynienia. Choćby ten sam dzień – Boże Ciało. I spacer prezydenta miasta Warszawy z przyjaciółmi po Wilanowie. Pani Gronkiewicz - Waltz uważała, że… „Jak to?! Ona prezydent ma płacić 5 zł za bilet wstępu do ogrodów wilanowskich?”…

Nie zapłaciła i nie weszła. Ponad 30 tysięcy niezadowolonych warszawiaków złożyło podpisy pod petycją o odwołanie niegospodarnej pani prezydent i źle – ich zdaniem – zarządzającej rozbudową stolicy, w tym zwłaszcza drugą linią warszawskiego metra.

Niektórzy politycy PO robią szum, że to „zamach na wice-szefową ich partii”, albo trąbią, że to źle rozgrywana kampania, która może pociągnąć za sobą tylko straty dla budżetu, bo takie nowe, wcześniejsze (o rok) wybory kosztują kupę pieniędzy. – A niegospodarność pani prezydent to nas obywateli, a zwłaszcza warszawiaków nie kosztuje?

Pani prezydent Warszawy poczuła się urażona, że chciano ją potraktować (przy budce z biletami wejścia do ogrodów) jak każdego innego warszawiaka. No to skoro tym zwykłym warszawiakiem się nie czuje, to hajda z nią, na pohybel takiej władzy. A znając butę niektórych osób będących przy władzy powiem więcej – dobrze, że tylko nie zapłaciła i nie weszła. A jakby tak ze złości kazała „zaorać te ogrody warszawiakom”?

Kiedyś w latach 90. wiceminister Obrony Narodowej pan Romuald Sz., to kazał na przykład wyciąć wszystkie kilkudziesięcioletnie czereśnie, które rosły na obrzeżu pułku radioliniowo kablowego w Strzegomiu.

Wizytując jednostkę wojskową, najpierw polecił sobie pokazać pododdział, gdzie jako żołnierz odbywał służbę zasadniczą, a potem poprowadził całą delegację oficjeli na posterunki wartownicze (gdzie prawdopodobnie w młodości opychał się czereśniami).

Dowódca jednostki opowiadał mu o trudach służby żołnierskiej, on z uwagą słuchał i rozglądał się wokół.

 – A to co to jest?! – zapytał nagle zaskoczonego dowódcę.

Dowódca popatrzył najpierw na ową rzecz, potem, speszony, na oficjeli i odparł zgodnie z prawdą. – Gówno, panie ministrze.

- A jakie to gówno? – ciągnął minister.

Gówno jak gówno – pomyślał dowódca wzruszając ramionami.

- Żołnierze zamiast pełnić wartę, opychają się czereśniami. I pestkami srają. Co?! Nie widzicie tego?! – zrugał go minister.

Fachowcy pana ministra przyjrzeli się uważnie owej rzeczy stanowiącej przedmiot dysputy i ze zrozumieniem pokiwali głowami.

- No tak, oczywiście. Jedzą czereśnie.

Rozkaz ministra był stanowczy.- „Ściąć mi natychmiast te wszystkie czereśnie i zameldować!”.

Biedne czereśnie. Rosły tyle lat i gdyby nie pan minister zapewne nadal jeszcze tam by rosły. A może kiedyś, gdy pan minister był tylko kapralem, zaszkodziły mu… te czereśniowe pestki, i teraz nadarzyła się sposobność, by się z czereśniami rozprawić? – pomyślałem sobie.

Tak moje drogie Aniołki. Na władzę zawsze trzeba uważać. Jak nie teraz, to kiedyś, przy okazji, znajdzie sposób, by ci dopiec, by się za coś zemścić. - Lepiej jej w paradę nie wchodzić – jak mawiał mój świętej pamięci ojczulek.

 

Pisanie to nałóg, słowo to narkotyk. I sztuką jest kochać tak, jak nikt dotąd nie kochał (prócz Boga, rzecz jasna). Sztuką jest tak pisać, by inni myśleli, że tak piszą tylko wybrańcy. Tymczasem nie pomazańcy tworzą rzeczy piękne, ale ludzie uparci. Ludzie kochający innych ludzi, świat, naturę i… otaczające nas piękno.

Im więcej przeczytałeś książek, tym bardziej wyrafinowanie oceniasz warsztat innych autorów. Subtelnieje twój gust. Wyznaczone wcześniej cele dewaluują się na rzecz nowych wartości, i tylko najczyściej lśniące, najlepiej oszlifowane diamenty kuszą blaskiem prawdziwej literatury i sławy (poklasku).

Tak, to prawda, czasami wydaje mi się, że jesteśmy zakodowani. Zakodowani we wszystkim, co robimy, z czym przychodzi nam zmierzyć się na Ziemi. Dlatego tak ciężko zmienić cokolwiek w obszarach dobra i zła. Kto urodził się aniołem, ten ma szansę nim pozostać, a kogo opętał szatan, ten skończy w przysłowiowych otchłaniach piekła.

Gdzie teraz opala się mój ulubiony pisarz Witold Gombrowicz? Na  pewno nie na niebieskich połoninach, gdzie go dotąd zawsze kojarzyłem. Zdradzający intymne sekrety Gombrowicza jego dziennik, który chyba od wielu lat pozostawał legendą, ukazał się – za przyzwoleniem wdowy po pisarzu – drukiem i trafił właśnie do księgarń. Dziennik nosi tytuł „Kronos”.

Witold Gombrowicz zmarł latem 1969 roku w Vence we Francji. W skromnym pogrzebie uczestniczyli tylko najbliżsi, nie było księdza.

Rita Gombrowicz potrzebowała ponad 40 lat, by zdecydować się na wydanie drukiem prywatnych zapisków męża. Długo, bo to i nietypowa lektura. To pozycja pamiętnikarska zmuszająca do innego spojrzenia na twórczość Gombrowicza i samego jej autora. I trudno się dziwić rozterkom Rity Gombrowicz, która w tajemniczy świat niepohamowanych żądz znanego wcześniej z homoseksualnych zachowań pisarza, weszła wcześniej jakby niechcąco, z przypadku. Była przy tym dwa razy młodsza (gdy się poznali miała 31 lat, on 62), a na dodatek tylko przez ostanie pół roku życia Gombrowicza była jego ślubną żoną.

Przez przypadek poznała mroczne tajemnice pisarza, bo on nie zauważył, kiedy weszła do pokoju, w którym siedział nad dziennikiem. To było latem 1966 roku. Rita Labrosse – młoda doktorantka z Quebecu mieszkała już z polskim pisarzem – emigrantem od dwóch lat. Zajmowali pięciopokojowe mieszkanie w dwupiętrowej  willi Alexandrine przy placu Grand-Jardin w Vance na Lazurowym Wybrzeżu.

Gombrowicz poznał Ritę w Royaumont. Przebywał wtedy przez pewien czas w pensjonacie, gdzie zamieszkał po 23 latach spędzonych w Argentynie, szukając pomysłu na dalsze życie. Francja wydawała mu się najbliższa sercu, a i do ojczyzny było stąd niedaleko.

W pensjonacie – o czym wspomina w dzienniku – pisarz „podrywał kuchennych chłopców”. Dlaczego związał się z Ritą, która tam dorabiała do stypendium jako recepcjonistka? Flirt dość szybko przerodził się w bliższy związek. Dwa lata później już jako para wyjechali do Vence.

Pożycie z Ritą Labrosse naznaczone zostało więzami wzajemnych upodobań artystycznych. Ona potrzebowała kogoś, kto by jej zastępował ojca, on…? – Czy w duchu liczył na to, że ta kobieta wyrwie go z szatańskich mocy, jakimi wcześniej został pomazany?, nie wiadomo. Jeśli tak, to chyba było już na to za późno. Stałe miejsce w biografii pisarza zajęły choroby (a miał ich kilkanaście), a potem fizyczna niemoc, która ostatecznie przyśpieszyła jego odejście, czyniąc z niej wdowę.

W „Kronosie” znaleźć można regularne zapiski dotyczące leczenia syfilisu w szpitalu w Durand. Chorobą weneryczną prawdopodobnie zaraził się jeszcze w Polsce. Gombrowicz nie był bowiem wyłącznie homoseksualistą. Tuż przed rejsem do Buenos Aires miał kontakty seksualne z kilkoma kobietami, w tym z kelnerką z „Zodiaku”,  baletnicą z Wilna i prostytutkami.

W „Kronosie” Gombrowicz wspomina, że nie podobają mu się argentyńskie kobiety, ale… skrupulatnie odnotowuje kontakty seksualne z prostytutkami, wymienia też regularne kontakty z miejscową tancerką i służącą.

Z dziennika możemy dowiedzieć się wielu pikantnych szczegółów o od lat uprawianych przez pisarza ekscesach seksualnych. W Buenos Aires (gdzie mieszkał od 1939 roku) Gombrowicz bywał regularnie na Corrientes, w miejscu spotkań homoseksualistów, gdzie wyszukiwał sobie partnerów, o których potem wspominał w dzienniku, wymieniając przy tym ich profesje (piekarz, marynarz, pucybut…).

W Argentynie uprawianie stosunków homoseksualnych było wtedy zakazane, toteż bywał (kilkakrotnie) zatrzymywany przez policję, a pracownicy polskiego poselstwa musieli składać za niego poręczenia, by uchronić go przed deportacją.

Współczesna, pełna prawda o Gombrowiczu uległa dopełnieniu nie tylko dzięki opublikowaniu przez jego żonę dziennika intymnego „Kronos”. Znane już były wcześniej wspomnienia pisarki i tłumaczki Zofii Chądzyńskiej, która z Gombrowiczem spędziła wiele lat w Buenos Aires. Gombrowicz  chciał ją poślubić, oświadczał jej się trzykrotnie. Pisarka tłumaczyła swą odmowę – jak pamiętam z książki  - tym, że nie przekonywały jej jego oświadczenia, które opierały się nie na wyznaniu miłości, ale potrzeby poprawy swojego losu tułacza. Gombrowicz uzasadniał bowiem chęć ożenku tym, iż „znudziło mu się jadanie po restauracjach”.

Pisarz bardzo rzadko używał słowa miłość. Jak udało mi się przeczytać w jednym z wywiadów Krystyny Janowskiej z Warszawy (jego młodzieńczej miłości, do której pisywał listy), robił to tylko wobec niej i niejakiego Aldo Luisa z Argentyny.

Tak zatem wielka miłość do literatury, która wiodła przez manowce znanego pisarza, nie dorównała tej zwykłej ludzkiej miłości, jaką kobiecie i mężczyźnie zwykle ofiaruje życie.

 

Piotr Wojciechowski - Smoki nowe i nowsze

$
0
0

Piotr Wojciechowski


  Smoki nowe i nowsze


Ryszard Tomczyk - Schody    Nie da się żyć, jeśli się nie przyjmie założenia, że świat jest na swój sposób zwyczajny. Zima mrozi, lato piecze. Listonosz przynosi list, starość doświadczenie. Aby otworzyć drzwi trzeba mieć klucz, a za otwartymi drzwiami jest przedpokój. Oczywiście z upływem lat każdy wie, że listonosz czasem bywa przebranym bandytą, śnieg wali w środku maja, zdarza się, że drzwi trzeba  otwierać dynamitem, a za otwartymi drzwiami zobaczymy czasem solidny mur. Wiemy – bywają katastrofy, ale nie da się żyć czekając na tsunami czy wybuch wulkanu. Trzeba żyć, jak żyło się zawsze. Żyć oczekując zwykłego biegu spraw.

   Wiemy to. Nasz czas jest jednak taki, że świat  przymusza nas do myślenia o rzeczach nadzwyczajnych, o katastrofach i o zagrożeniach. Tsunami z morza, huragany z niebios, kryzysy społeczne na ulicach miast. Pszczoły wymierają, miliony młodych bez pracy. W Chinach goni się ludzi do pszczelej roboty, zapylają w sadach i na polach. Lem by tego nie wymyślił. U nas nie da tego zorganizować. Bezradnie trochę wlepiamy oczy w ekrany. Wiadomości z ekranów TV i serwisów agencyjnych, szybkość przemian technologii i społeczeństwa wywołuje stan, w którym granica tego, co zwyczajne, stale faluje, ginie we mgle. Już cztery dziesięciolecia temu Alvin Toffler zaalarmował świat książką „Szok przyszłości” pokazując jak nadzieje postępu zamieniają się w zagrożenia i strachy, jak staje przed ludzkością konieczność ciągłego wymyślania siebie, sposobu życia, celów, sensu.

   Kulturę stworzono, aby proponowała sens. I kultura daje odpowiedź naszym czasom – oto rośnie w siłę literatura science fiction, fantasy, obserwujemy wysyp nieustanny filmów katastroficznych, ten sam temat narasta w grach komputerowych.

     Kiedy próbuję zastanowić się głębiej, po co i jak pisze się literaturę science fiction, przychodzi mi do głowy zawsze jedna odpowiedź. Taką literaturę pisze się  z miłości. Pisze się ją przerażeniem i nadzieją, ale ostatecznie – z miłości. Aby przerażonego człowieka obudzić – popatrz, nie jest jeszcze aż tak strasznie. Smoki z ekranu cię nie capną! Aby wystraszonych pocieszyć – przyjdą jeszcze wynalazki, o jakich nie śnicie, rozwiążą te najgorsze problemy. Bo jak magia,  tak i  literatura SF może być czarna i biała. Biała obiecuje, podtrzymuje nadzieję. Czarna ostrzega. Stanisław Lem, który był pesymistą fundamentalnym i głębokim, nie zawsze pisał czarną SF. Jego miłość do świata była smutną nostalgią, zachwyconym spojrzeniem wstecz. Jego mądrość była po stronie przeszłości, wierzył, że dawne zacności, dawne śliczności mają tyle sił, tak zostały porządnie wymyślone i wykonane, że nawet najpotężniejszy naukowy i techniczny postęp nie potrafią ich unicestwić kompletnie. Był skrajnym deterministą, uznał, że cywilizacja techniczna jest jak pożerający kulturę nieuleczalny nowotwór. Lem wierzył jednak, że pod radioaktywną chmurą, między zwęglonymi kikutami, między stopionymi atomowym wybuchem płytami kosmodromów, wykiełkują zawsze jakieś zielone listki, że jakiś bęcwał zerwie niezapominajkę i na klęczkach wręczy jakieś głupiej gąsce. „Solaris” jest opowieścią o tym, że człowiek może pokochać tylko to co ludzkie. Żadna wiedza, żadna piętrowa spekulacja, żadna wyrafinowana technologia nie są w stanie podjąć dialogu ze słowem „kocham”. Lem nie zwiastował  nowego wspaniałego świata, był katastrofistą, jak Miłosz.

      „Krytyka Polityczna” wydała ostatnio „Góry Parnasu” – powieść Czesława Miłosza, próbę wejścia w gatunek SF, zaczętą i zaniechaną po kilkudziesięciu stronach. Rzecz pisana w końcu lat 60-tych była w zamiarze odpowiedzią na dwa zjawiska społeczne – ruch „hippie” i rebelię uniwersytecką. Katalizatorem decyzji były sukcesy prozy Stanisława Lema, a jako gilotyna załamująca literacką inicjatywę posłużyła lodowata recenzja Jerzego Giedroycia. Współcześni recenzenci piszą, że Miłosz zabrał się do dzieła niefachowo, usypał nieruchome kopce myśli i faktów, nie potrafił dać rozpędu akcji i konfliktom. Chyba za mało akcentuje się to, że zamysł Miłosza był proroczy i głęboki, diagnoza i prognoza ostre jak lancet.

     Po swoich osobistych porachunkach z władzą totalitarną, Miłosz uwierzył swoim intuicjom prowadzącym ku rozpoznaniu cech totalnego zniewolenia w degradacji uniwersytetów do roli przechowalni młodych bezrobotnych, w degradacji twórczości do roli masowej rozrywki. Zastąpienie nakazów moralnych i przekonań religijnych procedurami skuteczności i strukturami wzorowej manipulacji widział jako główny czynnik dehumanizacji. Przeciw nim występuje w powieści Miłosza główna postać „Gór Parnasu” – budujący własne liturgie Efraim.

        Równolegle dowiadujemy się o drugim istotnym wydarzeniu artystycznym z dziedziny SF – 16 maja odbyła się w Cannes festiwalowa i prapremierowa projekcja filmu opartego na opowiadaniu Stanisława Lema „Kongres futurologiczny”. Film reżyserował Ari Folman, który zdobył sobie światową markę animowanym „Walc z Bashirem”. Izraelski reżyser pochodzący z wywodzącej się z Polski rodziny współpracował teraz z polskim operatorem Michałem Englertem, korzystał z finansów PISF-u, zamawiał animowane fragmenty filmu u polskich animatorów w Bielsku-Białej – film jest więc po części „polską obecnością”. Może trochę szkoda, że scenariusz dotknął tylko niektórych wątków tej prozy Lema, odsunął to, co najbardziej przeraźliwe w jego proroctwach. To jednak co Ari Folman podjął, jest wystarczająco ważne, bo to opowieść o doskonałości technologii, jaką może zawładnąć każdy, kto ma na to pieniądze, opowieść o technologii – która staje się smokiem gotowym pożreć i zemleć na impulsy całego człowieka, z duszą i ciałem, z jego twarzą, miłością i nadzieją.

  Ostrzeżenia Miłosza i ostrzeżenia Folmana sumują się w groźne widma totalitarnych smoków współczesności.

 W całej literaturze fantasy ogromną rolę grają smoki, potwory, źli czarownicy. W literaturze SF rolę smoków odgrywają technologie i instrumenty socjotechniczne. Z czym nas dzisiaj oswajają? Z korporacjami, oczywiście. Wystarczy zdać sobie sprawę, że korporacja nikogo nie może kochać. Nie należy do nikogo, chociaż są tacy, którym przynosi wielkie zyski. Nikt korporacjami nie kieruje, chociaż płacą niewiarygodne pensje licznym menadżerom. Menadżer ma się słuchać podpowiedzi komputerów, aby zapewnić co roku dochód, maksymalny zysk. Jak nie zapewnia, zmienia się menadżera. Smok wiecznie głodny miliardów zrzuca z grzbietu wszystkich, którzy mu przeszkadzają.

    Czy dziś w Internecie nie grasują żerujące na informacji smoki? Co chwila dowiadujemy się, jak takie potęgi jak Google czy Facebok grają swoją wiedzą o użytkownikach. Film Folmana idąc za prozą Lema podejmuje ten temat. Czy największa bieda współczesnej Europy – katastrofalne bezrobocie młodych nie ma żadnego związku z polityką inwestycyjną wielkich korporacji? Jak blisko tu do wizji opisanych w miłoszowskich „Górach Parnasu”.

   Literatura science-fiction staje się wielka, kiedy wierzy w swoją misję. Jak bracia Strugaccy, jak Ray Bradbury, jak Stanisław Lem. Przynosi ludziom ostrzeżenie i pociechę. Oswaja z niepojętym. Dlaczego tak trudno mi przyznać, że te gatunki literatury i filmu muszą mieć swoje miejsce w mojej wizji kultury wysokiej?

   Jestem ostrożny. Jestem może nawet bezlitosny. Misją kultury jest budowanie wspólnot  przez jednoczące wskazywanie sensu. Wspólnoty zjednoczone wspólnym zagrożeniem, zjednoczone wspólnym strachem nie są prawdziwymi wspólnotami – są podobne do spłoszonego stada.

Pamiętam o strukturze mitu – jest w tej strukturze zawsze element wielkiego zagrożenie, złej potęgi. Ale jest tam też element przeciwstawienia się złu. Obrońca ginie tragicznie, albo obrońca pokonuje smoka. Zostaje patos i pamięć. A przekazanie pamięci, wyrażenie patosu – to akty nadziei.

 

 

(Pierwsza prezentacja tekstu: Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Biesiada LIteracka 23 maja 2013)


Z lotu Marka Jastrzębia – Obłuda pustaków

$
0
0

Z lotu Marka Jastrzębia


Obłuda pustaków


Filip WrocławskiPo co malować, pisać lub komponować? Picasso był, Rafael do spóły z Bachem także, podobnie Norwid, Chopin czy inne Mozarty do kupy z pozostałymi Van Goghami, wobec tego jaka idea w twórczym przetwarzaniu ich dzieł? W inspirowaniu się nimi? Byli, ale się zmyli. I koniec tematu.

No, a poza tym wykorzystywali w swojej twórczości wciąż te same  marudne zestawy, aparaty, narzędzia do produkcji dzieł: pisali za pomocą kombinacji liter alfabetu posługując się stereotypowymi znakami przestankowymi i niemodną ortografią, pacykowali banalnym końskim włosiem, bębnili po szablonowym klawicymbale, słowem – nie robili niczego odkrywczego, bo wszystko już było jak łupież. A więc dajmy sobie spokój z nudną przeszłością, zamknijmy  ten rozdział i idźmy do przodu.

 

Po cóż być kulturalnym w przestarzałym stylu, chorobliwie  ciekawym różnorodności świata, jego umiejscowienia na mapie naszych pragnień, dążeń, aspiracji? Na jaką cholerę mamy ślęczeć nad poznawaniem historycznych korzeni, wiedzieć cokolwiek więcej od Neandertalczyka, mieć apetyt na świadome życie skoro mamy Internet, komputery i telewizję talerzową? Po co szkoła, studia, codzienna mordęga z ponurą rzeczywistością i czy nie lepiej imprezować, plotkować bądź uprawiać sybarytyzm? Czy nie wystarczy nam, że nie musimy myśleć i duchowo rozwijać się,  bo myślą za nas i dbają o nasz mentalny rozwój ci, których nazywamy swoimi przywódcami, elitą, wybrańcami narodu?

 

Rekrutuję się z wyśmiewanych czasów, gdy słowo wolność oznaczało wolność, a nikt na serio nie ośmielał się interpretować wolności jako DOWOLNOŚCI. Nikt też - bez narażania się na kpiny - nie dokonywał definicyjnej woltyżerki tego słowa. Tak samo jak nikomu rozsądnemu nie zdarzało się mylić człowieka honoru z szubrawcem, kija z marchewką i plucia z deszczem.  Dzisiaj jest to na porządku dziennym i mało kogo dziwi ciemnota.

*

Lubię sobie dotrzymywać słowa. Niedawno obiecałem, że nadal będę jak przysłowiowy rzep czepiał się tematu niszczenia kultury i, ogólnie mówiąc, celowego rozcieńczania dyskusji o niej lub ugodowego zagłaskiwania buraczanych poczynań.

Nie musiałem długo czekać by  okazało się, iż bez pisania o wszechogarniającej nas degrengoladzie społecznej nie wyjdziemy z nor. I to bez mówienia otwartym tekstem, nazywania rzeczy po imieniu, bez ogródek czy zabawy w prawienie uprzejmościowych duserów.

Ostatni przykład z likwidacją czasopism polonijnych świadczy, że zawzięcie milcząc o ich finansowej kastracji, pośrednio, wspólnie i w porozumieniu zgadzamy się na jawne bezprawie. Innymi słowy: sankcjonujemy budowę kulturalnych szubienic argumentując ten fakt przy pomocy płaczliwego stwierdzenia, że owe szubienice są przecież bezbolesne, humanitarne, stosowane przez wszystkie światłe państwa Wspólnoty Europejskiej. W rezultacie stosowania podobnych argumentów dochodzi do tego, że  sami, dobrowolnie, z pieśnią na radosnych ustach pchamy się pod topór.  

Przypomnieć też trzeba o wstrząsającym apelu Radia Lwów http://www.pisarze.pl/publicystyka/2704-dramatyczny-apel-polakow-z-radia-lwow.html   Także o zbieraniu podpisów pod protestem odnośnie „Migotań”. Jak też zwrócić uwagę na demolkę wydawnictw i czasopism krajowych (np. „Ossolineum”, o sprawie którego informowaliśmy).

Apele jednak trafiają jak kulką w płot:  niczego nie zmienią, gdyż ludzie do których są adresowane nie przejawiają ochoty, by się z nimi zapoznać. A co dopiero sensownie odpowiedzieć; w trosce o rozwój kultury, niszczy się jej najlepsze przejawy.

Ta surrealistyczna polityka traktowania Polski jako własności władzy, kojarzy mi się ze schizofrenią rządowych apeli o trzeźwość narodu. Z jednej strony promuje się model społeczeństwa abstynenckiego i gromko popiera kluby AA. Z drugiej zaś wyobraźmy sobie, że pewnego dnia całe społeczeństwo postanowiło zrezygnować z picia i umówiło się, by grzecznie, zwartymi szeregami, przerzucić się na kumys. Toż to by była gospodarcza tragedia! Tyle litrów i bezużytecznych flaszek do wyrzucenia!

Po pierwsze razem z budżetem upadają wszystkie gabinety cieni i cieniasów i w podskokach przechodzą na zasiłek dla prominentów, a prasa buraczana donosi, że  przy dźwiękach marsza żałobnego plajtuje biedny przemysł kieliszkowy. Po drugie rozwija się bezrobocie wśród barmanów i psychoterapeutów od kaca. Po trzecie, reprezentacyjne Komnaty i Salony Izby Wytrzeźwień zasilają grono instytucji nieopłacalnych, a minister finansów razem z ministrem spraw polonijnych biegają z uniżonymi apelami po wszystkich osiedlach, domach i dworcach, by społeczeństwo raczyło wrócić do nałogu, bo w przeciwnym razie nie będzie już na nic pieniędzy i kraj się wykopyrtnie.   

 

Jan Strękowski - Oblatywanie budyniu (4)

$
0
0

Jan Strękowski


Oblatywanie budyniu (4)

Zawartość humoru w humorze
                

 

Ewa Jędryk-CzarnotaZ humorem bywa różnie. Humor potrafi być humorzasty. I to co śmieszy jednych, innych brzydzi albo doprowadza do pasji. Przekonać się mogli o tym w czasie tegorocznego Euro, autorzy audycji ponoć... satyrycznej, Figurski i Wojewódzki, którzy po przegranej drużyny piłkarskiej Ukrainy w niewybredny sposób żartowali z Ukrainek. Dowcip przez większość słuchaczy został uznany za niskiego lotu, a panowie F. i W. po swym występie pożegnali się z anteną. I dobrze.

Bowiem są dowcipy i dowcipasy (te przeważnie poniżej pasa). I za takie uznano występ wspomnianych autorów.

Jednak poznanie się na prawdziwym dowcipie nie jest wcale sprawą łatwą.

Ukazała się właśnie w jednym z wydawnictw książka poświecona Antoniemu Słonimskiemu. Nosi tytuł „Słonimski. Heretyk na ambonie”, a napisała ją Joanna Kuciel-Frydryszak. Kto dziś pamięta Antoniego Słonimskiego? Postać, która wywoływała popłoch wśród autorów i artystów scenicznych, Żyd, który krytykował Żydów, wróg faszyzujących młodych z ONR – Falanga, autor jednego z najbardziej znanych wierszy poświeconych wrześniowi 1939 „Alarm”, a potem socrealistycznych wierszydeł, który po Październiku 1956 stał się jednym z głównych wrogów PRL i ustroju komunistycznego? Poeta, satyryk, jeden z pięciu Skamandrytów z kawiarni literackiej „Pod Pikadorem”, znany felietonista, autor zjadliwych recenzji teatralnych i literackich – to on wymyślił „Książki najgorsze”, kontynuowane w podziemnym „Biuletynie Informacyjnym” przez Stanisława Barańczaka w czasach PRL, podpora „Wiadomości Literackich”, autor „Kroniki tygodniowej”, stałego felietonu publikowanego na ich łamach. Wraz z Julianem Tuwimem prekursor montypythonowskiego humoru („W oparach absurdu”).

W jednym z felietonów napisał: „Pan Bóg mi powierzył humor Polaków”. Było to jednak, jak mówili starzy Polacy, dawno i nieprawda. Dziś trudno powiedzieć, kto odpowiada za poczucie humoru naszej nacji, bo naprawdę trudno zgodzić się co do tego, co jest śmieszne, a co tylko żałosne, nudne lub żenujące.

Mam oto przed sobą książkę Janusza R.Kowalczyka „Wracając do moich Baranów”. Autor, dziennikarz, scenarzysta filmowy, a przede wszystkim satyryk, przez pewien czas występujący w krakowskim kabarecie Piwnica pod Baranami, postanowił opisać swoje kabaretowe lata, a przy okazji... pochylił się nad problemem zawartości humoru w humorze, czy dowcipu w dowcipie. Muszę przestrzec czytelników, że uczestnikami testów na poczucie humoru byliśmy moja żona, Ewa Nawój oraz ja, a rzecz miała miejsce podczas wystawy Grupy Artystycznej „Świat” w jednej z galerii na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Zaprosiłem tam także Janusza, który miał swoim występem (jako piwniczanin), jak napisał on sam, „wzbogacić” imprezę o akcent satyryczny.

I wzbogacił, tylko jak odnotował po latach, jego występ został odebrany zupełnie różnie przeze mnie i moją żonę.

Cytuję:

„- Wybacz Januszu, że się nie śmiałam z twoich dowcipów, ale wiesz, jaki ze mnie ponurak – zagadnęła mnie Ewa.

- Nie przejmuj się – pocieszałem ją. – Janek ma tak doskonałe poczucie humoru, że śmiał się za was dwoje.

Ewę zamurowało. Przystanęła. W jej wzroku zamigotały iskierki politowania.

- To niby Janek ma doskonałe poczucie humoru? – Nie kryła zdziwienia. – Przecież on się śmieje ze wszystkiego. To właśnie ja mam doskonałe poczucie humoru. Mnie byle co nie rozśmieszy.”

Trudno mi zajmować stanowisko w tym sporze. Mimowolnie stałem się bowiem jego stroną.

Dlatego może w tym miejscu warto wrócić do źródeł. W znanym filmie sprzed lat (1981 rok), zrealizowanym przez Jeana-Jacquesa Annaud „Walka o ogień” możemy zaobserwować narodziny śmiechu, którego pojawienie się staje się jednym ze znaków (obok użycia ognia) wyzwolenia się człowieka ze zwierzęcości. Oto jeden z ludzi pierwotnych przyłożył drugiemu kamieniem, co wywołało wybuch śmiechu któregoś z obserwatorów. Wtedy ten, który dostał kamieniem, zrobił użytek z tego narzędzia i... oberwało się śmiejącemu się. A następnie sam zaczął się śmiać. To klasyka śmiechu. Wszak zawsze mawiano: Nie śmiej się dziadku z cudzego wypadku. I zawsze cudze nieszczęście wzbudzało salwy śmiechu.

Witold Gombrowicz w wydanych w 1977 roku „Wędrówkach po Argentynie” przytoczył wymianę opinii z pewnym pułkownikiem, z pochodzenia Włochem, na temat poczucia humoru. A wywołała ją, mającą być dowcipną, wypowiedź autora wspomnień na temat przysłowiowego tchórzostwa włoskiej nacji. Towarzyszył jej huczny śmiech pułkownika, skomentowany przez niego potem w następujący sposób:

„Wie pan, Chesterton twierdził, że człowiek o prawdziwie wyczulonym poczuciu humoru może śmiać się z byle czego. Tylko tępakom potrzebne są dobre dowcipy. Chesterton mógł się zaśmiewać godzinami patrząc na ścianę bo, ostatecznie, ściana też nie jest pozbawiona komizmu...”

 

Wiele zależy od tego, kto opowiada i kogo dotyczy dowcip. Najczęściej śmiejemy się z polityków. Ale są też żelazne tematy, to wzajemne relacje między nacjami. Polacy dowcipkują z Rosjan i Niemców, Niemcy z Polaków, Szwedzi z Norwegów, z kolei ci mają za debili swoich większych sąsiadów i używają na nich jak na łysej kobyle. W PRL modne bywały dowcipy o milicjantach, które potem często bez żadnych zmian, poza przedmiotem śmiechu, stały się dowcipami o przysłowiowo głupich blondynkach. W czasach komuny bawiły wszystkich dowcipne odpowiedzi mitycznego Radia Erewań, jak ten:

„Czy w Lichtensteinie można  byłoby wprowadzić komunizm?

- Można, ale czy to nie za wielkie nieszczęście dla tak małego kraju?”

Dużo zależy nie tylko od dowcipu, czy tego, który go opowiada, ale też od słuchacza. Są zawodowe zgrywusy produkujące się w kabaretach, których dowcipy przeważnie nikogo nie śmieszą i amatorzy, często lepsi, ale znani w wąskich kręgach słuchaczy.

W czasach stalinowskich, kiedy to za opowiedzenie antykomunistycznego dowcipu trafiało się na wiele lat do więzienia, krążył następujący dowcip:

Z sali rozpraw wybiega sędzia i zaśmiewa się na cały głos. Przechodzący korytarzem kolega pyta, co go tak rozśmieszyło.

Jak to co, dowcip! Czegoś tak śmiesznego nigdy nie słyszałem!

I chichocze jeszcze głośniej.

Jednak prośba kolegi, by sędzia podzielił się z nim owym dowcipem, spotyka się z odmową..

Nie mogę, dałem za niego przed chwilą pięć lat!

 

                                                                                  Jan Strękowski



Felieton radiowy Marka Różyckiego jr. - BIEG PRZEZ PLOTKI…

$
0
0

Felieton radiowy Marka Różyckiego jr.


 

BIEG PRZEZ PLOTKI…


Nic nas nie nauczył czas

I nauka poszła w las.

ALEKSANDRER hr. FREDRO

 

 

 

PLOTKA JEST PODSTAWOWYM NOŚNIKIEM INFORMACJI WE WSPÓŁCZESNYM ŚWIECIE. / Franciszek Starowieyski Byk /

 

      Lotem błyskawicy rozeszła się wiadomość, że do warszawskiego Lasku Bielańskiego przybędzie Robin Hood! Kto wezwał Robina? - na ten temat zdania były podzielone, a dyskusje zażarte. Jedni zaklinali się, że zaproszenie wyszło od „Solidarności” sygnowane przez samego Przewodniczącego, drudzy zaś - ci stanowili większość - wskazywali na OPZZ wraz z SLD, powołując się na wiarygodne informacje… tygodnika „NIE”, który ponoć dotarł już do Lasu Sherwoodzkiego. Noblista, posiadacz rozlicznych doktoratów, a także Instytutu własnego imienia i nazwiska - jednoznacznie wskazywał na postkomunę.

WIADOMOŚCI NIKT NIE KWESTIONOWAŁ.

      W dniu poprzedzającym mające nastąpić wydarzenie Lasek Bielański był już pełen ludzi naszych mediów... Przedstawiciele prasy, radia i telewizji okupowali rozłożyste dęby, walcząc zajadle o lepsze konary i gałęzie, dogodniejsze pozycje dla służb sprawozdawczych. Wołania o zachowanie i przestrzeganie hierarchii /ważności publikatorów/ i kultury zachowań pozostały, niestety, wołaniami na puszczy. Tylko ekipy „Wiadomości”, "Faktów" oraz TVN 24 - mogły spać spokojnie. Zawczasu pomyślano o utworzeniu, powołaniu i urządzeniu Centralnego Leśnego Studia koordynującego prace dyspozycyjnych zespołów. Pomysł  był genialny i prosty zarazem: w każdej(!!!) dziupli kamera plus – czołowa Tupeciara -  red… Monika Olejnik. Niestety, Kamil Durczok nie mieścił się w żadnej dziupli. Zaś małżeństwo Lisów ustawiało się raz z wiatrem, to znów - pod wiatr... Tylko zawistnicy /gdzie ich nie ma/ sarkali, że to niesprawiedliwie, bo telewizja od dawna już była w lesie... – na służbie waaadzy…

      Pomniejsze drzewa obsiedli etnografowie, historycy, kulturoznawcy itp. Gałęzie gięły się pod ciężarem gatunkowym marzeń o doktoratach i habilitacjach, których tematy wypisane były na twarzach adeptów nauki. Z ciekawości kilka odczytałem: „Świadomość leśnych warstw społecznych a stan pogłowia dziczyzny w aspekcie historycznym”, „Zbójnickie przyśpiewki z Sherwoodzkiego lasu”, „Hyperaksjomatyczny tor lotu strzały w zależności od strukturalnego tworzywa łuku”, „Geneza anglosaskich pohukiwań na konia”, „Koncepcja stosunku do kobiety w nawiązaniu do idei łowów na jelenia”, „Wpływ pobytu w lesie na odwagę cywilną” itp. itd.

      W młodniku, zagajnikach i poszyciu leśnym przyczaiły się panny, mężatki i rozwódki zwabione sławą pogromcy serc niewieścich /patrz: "Każda dzieweczka szła do laseczka"/. Cały las szeptał o jego odwadze, umiejętnościach, szczodrobliwości, popularności i sprawności /słuchaj: „Kochany Robie - oddam się Tobie” albo „Tylko z Tobą Robinie czas miło upłynie”/.  Damy i matrony wystrojone jak na misterium niedzielne, wabiły oko karakułami, norkami, lisami, biżuterią... /w domyśle: A nuż ograbi, rozbierze, weźmie.../.  Podlotki i panny z dumą obnosiły nieoszacowane klejnoty swej płci. Intelektualistki zaś - nęciły bogactwem ducha i umysłu…

Przed Laskiem Bielańskim powiewał transparent Fan Clubu Robin Hooda: „NIE JE WAŻNE CZYJE CO JE - WAŻNE TO JE, CO JE MOJE”.

      Przedstawicielki pism kobiecych, dziewczęcych – to znaczy: „poczytnych”… tabloidów, brukowców i bulwarówek a także słynni gospodarze telewizyjnych „tok-szoków” - nie mogli wprost doczekać się chwili, w której będą mogli zadać Robinowi zasadnicze, egzystencjalne wręcz pytanie: jak układa mu się pożycie z Lady Marion… i czy ją zdradza, i z kim, i gdzie, i jak?...

      Dzieciarnia koczowała na polankach przy wesoło buzujących ogniskach. Nikt już nie pamiętał jeszcze nie tak dawnych fascynacji pancernymi i psem Szarikiem, w zapomnienie poszedł Winnetou; nawet pszczółka Maja nie bzyknęła, ani, ani...

      W nocy poprzedzającej wizytę wyjętego spod prawa /anglosaskiego/ słychać było trzask łamanych gnatów, gałęzi i jęk ziemi. Co raz to ktoś zepchnięty przez silniejszego spadał z drzewa, lecz wola zobaczenia idola wraz z ochotą maszerowały w pierwszym szeregu...

 

Mój blok sąsiaduje z Laskiem. Ponieważ nie sposób było zasnąć - zaszedłem do sąsiada.

      - Nie wiesz, dlaczego akurat do nas przybywa Robin?  - zagadnął mnie już w drzwiach. - Może przyjeżdża z cyklem wykładów:  „Jak przeżyć w kapitalizmie, przepraszam, KOLONIALIZMIE - bez środków do życia?”  No bo jeśli grabić bogatych, to się biedak pomylił…

      - Ale biedni są. Znaczy jest komu dawać  - sprecyzowałem myśl. - Mamy blisko  20 procentowe bezrobocie łącznie z szarą strefą a ponad  23 mln Polaków żyje w rodzinach, w których poziom dochodów jest niższy od minimum socjalnego przyjętego za granicę niedostatku. Zaś kilkaset adresów krwiopijców i wyzyskiwaczy to ja sam mógłbym mu dostarczyć...

Sąsiad zaciągnął się mocnym-zagranicznym.

      - Mój ojciec, też taryfiarz, opowiadał mi, że przed wojną nędzarzy i żebraków było jak „mrówków”. - Zgasił peta i sięgnął do paczki. - A teraz znów jest wyzysk i klasa rządząco-posiadająca, mówią o nich – „polityczni biznesmeni”... To ci z UKŁADÓW: kolesie, kumple i „znajomi królika”…! Rozumiesz… Krętacze, na mój rozum, kiwają szaraków i znów jest wyzysk i ta, noo, Klasa Próżniacza, którą opisał już był Veblen…

      - Ale mamy demokrację - odrzekłem - choć mój głos sumienia jakby przechodził mutację, właśnie…

      Sąsiad posłał mi ekumeniczny uśmiech. - Tego do garnka nie włożysz, a poza tym demokracja, jak mówisz, jest dla kulturalnych, uczciwych ludzi, którzy mają sumienie i hołdują Wartościom. A ja mówię o tym barachle, tandecie pseudointelektualnej, badziewiu, które teraz wypłynęło na wierzch. Młody jesteś, pożyjesz, to i przejrzysz na oczy...

      Zapadło ciężkie milczenie. Nie wytrzymałem w końcu i zaripostowałem:

      - Tych bogaczy – co bezczelnie uwłaszczyli się naszym kosztem -  to i tak załatwia mafia.

      - A powinna prokuratura, Najwyższa Izba Kontroli - odrzekł sąsiad. - Tyle mówią o praworządności, prawie i sprawiedliwości... Ja rozumiem, że jesteśmy w okresie przejściowym...

      - ...powiedział Adam do Ewy wychodząc z Raju…. - dokończyłem myśl sąsiada. - Myślę, że jako obcokrajowiec to może dla jeleni do nas przyjeżdża. Na polowanko. Taak, „śpiących jeleni”… ci u nas dostatek...

      Rozmowa się jakoś nie kleiła więc wtrąciła się żona sąsiada:

      - A ja sądzę, że tu chodzi o ten, no, naturyzm, zbliżenie do przyrody i o ekologię też. /Muszę dodać, że żona sąsiada jest kobietą nowoczesną, wyemancypowaną, bez przesądów, podąża z duchem czasu - w myślach rzecz jasna i marzeniach/. - W kolejkach nie stał  - kontynuowała wywód - łapówek nie musiał dawać, do urzędów nie chodził, żył jak człowiek - na łonie natury. Jak był głodny - to szedł na polowanie, jak się czuł za mało szlachetny - to łoił skórę szeryfowi z Nottingham, jak się nudził i przeżywał zwątpienie - to zebrał wokół siebie towarzyszy i ich nauczał...

      - To chyba z innej bajki - przerwał żonie sąsiad. - Ty lepiej zrób jakieś kanapki i przynieś coś do popitki, bo noc mamy z głowy.

      Na stole pojawiły się kanapki i płyny. Rano posłaliśmy dzieciaka sąsiadów na przeszpiegi. Miałem potężny ból głowy, ale chyba dobrze zrozumiałem: całe to zamieszanie wywołał porucznik Borewicz i Adam Zawada, którzy penetrowali środowiska przestępcze Marymontu. Akcja nosiła kryptonim „Robin Hood”.

 

      Normalka... Tylko skąd te plotki i „przecieki”?...

-------------------------------------------------------------------

 

PLOTKOWAĆ; o kim, o czym; - na kogo. Robić plotki. Zajmować się plotkarstwem. Rozpowszechniać. Rozgłaszać plotki. Roznosić. Szerzyć.

Rozsiewać. Rozpowszechniać. Rozgadywać dziwy. Puszczać plotki, bajki. Latać z językiem, z jęzorem, z ozorem. Chlapać; chlastać ozorem. Porównaj: Kompromitować. Obmawiać. Itp. Itd….

 

 

Plotka jest definiowana w SŁOWNIKACH JĘZYKOWYCH - jako niesprawdzona lub kłamliwa pogłoska, powodująca utratę dobrego wizerunku osoby, której dotyczy, a plotkowanie: jako robienie, rozpowszechnianie plotek. Powszechnie uważa się, że plotka jest synonimem pogłoski, która jest definiowana jako rozpowszechnianie tendencyjnie(!) niepewnych, niesprawdzonych wiadomości bez znajomości OKOLICZNOŚCI, FAKTÓW I  NIE UJAWNIANYCH – POWTÓRZĘ -   UWARUNKOWAŃ ORAZ OKOLICZNOŚCI.  

 

 

Plotkowanie odróżnia się od pogłoski. Plotka różni się od pogłoski treścią – plotka dotyczy zawsze ludzi, natomiast pogłoska dotyczy raczej zdarzeń i może dotyczyć ludzi.  Pogłoska i plotka różnią się również wiarygodnością. Pogłoska zazwyczaj jest prawdziwa, natomiast plotka jest w dużej mierze produktem fantazji wysnutej z wątłych poszlak, ( braku znajomości REALNEGO PODŁOŻA I PRAWDZIWYCH UWARUNKOWAŃ ) -    zależnej od indywidualnych zainteresowań, dowolnie rozbudowywanych w ogólniejszą POZORNĄ INFORMACJĘ.

 

Plotkowanie jest zachowaniem postrzeganym negatywnie, jednakże bardzo powszechnym (badania wykazują, że OBECNIE 75 – 80 procent prywatnych konwersacji poświęcanych jest plotkowaniu). Analizy dyskursu wskazują, że uczestnicy „czynności plotkowania” stosują wiele STRATEGII  ZABEZPIECZAJĄCYCH ICH  PRZED  WIZERUNKIEM PLOTKARZA, zanim przejdą do „oceny” nieobecnej osoby, osób, zjawisk, wydarzeń itd.

 

PROF. JERZY BRALCZYK:

 

„Plotkowanie jest formą umacniania więzi poprzez przypominanie i upewnianie się uczestników, co do norm, które grupa ustaliła, posiadanie wspólnych norm jest bowiem jednym z wyznaczników spójności grupowej. Plotkowanie stwarza okazję do przypomnienia i potwierdzenia, że uczestnicy nadal podporządkowują się tym normom. Plotkowanie jest czynnością intymną i sekretną, dzieje się wśród osób, które darzą się zaufaniem – stąd osoba, z którą inicjator chce plotkować może czuć się włączona w grupę czy w krąg osób zaufanych.”

 

Plotkowanie może też być wykorzystywane jako strategia rywalizacji do złośliwego niszczenia reputacji konkurentów czy – opozycji!... – powiedzmy: politycznej…. Jest również jednym z przejawów agresji pośredniej, czyli agresji nie wprost służącej zniszczeniu dobrostanu psychicznego oraz relacji interpersonalnych jednostki.

 

Era Internetu nadała plotce zupełnie nowego wymiaru. W sieci pojawiły się dziesiątki serwisów plotkarskich, o względy których zabiegają OBECNE „gwiazdy-gwiazdeczki” – to znaczy celebrytki i celebryci, plotka stała się bowiem przede wszystkim narzędziem MARKETINGOWYM.

 

----------------------------------------------------------------

 

No cóż, nic tak nie łączy wszystkich - w czasach nam współczesnych - jak właśnie POLOTKA. Powtórzę:  To  szczególne znamię obecnych czasów!

 

Ktoś dowcipny wyznał był, że najlepiej plotkować na swój własny temat… I nie dać się ubiec „Życzliwym”. A to już swoisty AUTOMARKETING!  

 

W CZASACH DZIKOŚCI I BARBARZYŃSTWA – LUDZIE WALCZYLI NA MACZUGI;  W EPOCE CYWILIZACJI ORAZ INTERNETU – „LUDZIE”…  ZMIENILI  PAŁKI NA PLOTKI I POMÓWIENIA…

 

Tylko Ludzie wielkiego formatu zdają sobie sprawę, że plotka – to środki  masowego przekazu szatana. Nic też dziwnego, że plotka rozrasta się po drodze, jak zauważył był już Wergiliusz.  I jest to oczywista konstatacja, że PLOTKA jest jak rozlana woda: z każdej strony można do niej dojść I… NIE ZNALEŹĆ ŹRÓDŁA!..

 

 

Ja zaś całkowicie zgadzam się z konkluzją mądrego obserwatora tego „zjawiska”, że : INFORMACJA MA SWOJE KANAŁY, PLOTKA ZAŚ – CAŁĄ PRZESTRZEŃ… Lecz do czasu, do czasu, aż przyjdzie wstyd, który niejako „generuje” – opanowanie i autorefleksję Plotkarza – Zawistnika….

 

„Lepiej późno – niż wcale!...”


Igor Wieczorek - Na dnie tajemniczej głębi

$
0
0

Igor Wieczorek

 

 

Na dnie tajemniczej głębi

 

 

Zdzisław Beksiński      Ciekaw jestem, jaką nicość miał na myśli Pan Cogito, kiedy zachęcał do marszu po złote runo nicości? Czyżby myślał o jakimś szczególnym rodzaju nicości, która pokryta jest złotem niczym dno lasu mchem, a skóra barana sierścią? A może myślał o niczym w sensie hinduistycznym, buddyjskim lub teozoficznym, czyli o takim niczym, które jest emanacją jakiejś niewysłowionej, samoświadomej myśli?

       Niezależnie od tego, o czym właściwie myślał ten zagadkowy Cogito, czynił to perspektywicznie, czego dowodem jest siła i popularność wierszy, w których wciąż jest obecny.  

      To dobrze, że laureatem pierwszej edycji Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta został właśnie poeta spod znaku Pana Cogito.

      W bardzo wielu utworach, które wychodzą spod pióra Williama Stanleya Merwina, pobrzmiewa to samo echo metafizycznej tęsknoty i trzeźwej życiowej mądrości, które  brzmi bardzo głośno w wierszach Zbigniewa .Herberta. Odpowiednikiem wędrówki po złote runo nicości wydaje się tutaj nauka słuchania martwego języka, który jest martwy inaczej, niż wszystkie faktycznie martwe (nieużywane) języki, bo można go jednak usłyszeć wtedy, kiedy się milczy. A zatem – nic dodać, nić ująć! Trzeba po prostu milczeć, słuchać inaczej martwego języka i zmierzać po złote runo metaforycznej nicości.

      To świetnie, że fundatorem  prestiżowej Nagrody im. Zbigniewa Herberta okazał się zacny Orlen. Wypada żywić nadzieję, że w niedalekiej przyszłości śladem tej Spółki Akcyjnej pójdą inne zrzeszenia, bo na mecenat państwowy od dawna juź nie można liczyć.

      Odkąd kilka lat temu Wielki Edukator, Roman Giertych, podjął próbę usunięcia dzieł Gombrowicza z kanonu lektur szkolnych, trudno się oprzeć wrażeniu, że w sposobie myślenia kolejnych Edukatorów jest coś groteskowego, i to groteskowego w gombrowiczowskim sensie.

      Jak powszechnie wiadomo, głównym tematem twórczości Gombrowicza jest konflikt niedojrzałości, bezformia, braku powagi z fałszywą powagą, czczą formą i taką prawomocnością, której źródłem jest wiara w istnienie doskonałości. Gombrowicz szczerze nie znosił kultu doskonałości i „oficjalnego myślenia”. Są nawet powody, by mniemać, że w świetnym opowiadaniu ”Przygody” antycypował on konflikt swej literackiej spuścizny z edukacyjną doktryną Wielkiego Edukatora. 

      Wystarczy tylko przypomnieć, że główny bohater „Przygód”, czyli sam Gombrowicz, trafił na pokład statku, którego wyniosły kapitan okazał się białym murzynem. Chcąc posiąść „tajemnicę głębi”, biały murzyn zamknął Gombrowicza we wnętrzu stalowej kuli, którą następnie zatopił w Oceanie Spokojnym na głębokości 17000 kilometrów. Tak oto „tajemnica głębi” przestała być niepojęta i żądny władzy kapitan nie miał już wątpliwości, że na dnie oceanu wije się właśnie Gombrowicz, zamknięty w stalowej kuli.

     Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ta przygoda trwa nadal. Zaledwie kilka lat temu działania białego murzyna znalazły kontynuację w działaniach Romana Giertycha, który nie mógł zrozumieć, że Gombrowicz miał rację twierdząc, iż „życie nie jest sprawą tak łatwą, jak to się wydaje gazetom i, co za tym idzie, nie jest, ani też nie może być łatwa literatura, która chce czerpać swoją treść nie z popularnych sloganów, ale z ostrego i głębokiego dramatu egzystencji”.

      Tymczasem w ostatnich miesiącach działania białego murzyna zaczęły dochodzić do głosu w czynach tudzież bezczynach dziesiątek innych Wielkich Edukatorów. Jednym z nich jest chociażby minister Radosław Sikorski, który nie może zrozumieć, że skoro środki finansowe przeznaczone na wspieranie mediów polonijnych zostały przesunięte z Senatu do MSZ, to w oczach tych wszystkich Polaków, którym los polonusów leży głęboko na sercu, główny ciężar odpowiedzialnośći za pogłębiającą się wciąż zapaść finansową owych mediów spoczywa właśnie na jego barkach i świątobliwej głowie.

      Niełatwo być białym murzynem na pokładzie okrętu płynącego w nieznane po wiecznie wzburzonym morzu. O wiele trudniej być jednak redaktorem polonijnej gazety, której nie można przeczytać, lub innym Panem Cogito zamkniętym w stalowej kuli na dnie tajemniczej głębi. 


Jan Strękowski - Oblatywanie budyniu (6)

$
0
0

Jan Strękowski

Oblatywanie budyniu (6)

 

 

Udawanie Greka

 

Józef MurzynDziś temat ten nie schodzi z programów stacji telewizyjnych w całej Europie. Bankructwo Grecji, która jak twierdzą znawcy, żyła nad stan i oszukiwała łatwowiernych Niemców i resztę Unii, przy pomocy tzw. kreatywnej księgowości, wydaje się przez niektórych wręcz oczekiwane. A dobrze im tak! – odzywają się głosy. I brzmią, choć to nonsens, jak przestroga, przed udawaniem przez Greków... Greka.  Niech nie udają... Greka ci Grecy!

Polska, na szczęście, nie należy do zarażonej przez Greków i parę innych krajów, strefy euro. Ale z Grekami swoje doświadczenia mamy. Przede wszystkim mieszkańcy Dolnego Śląska, który przygarnął komunistów greckich z rodzinami, po przegranej przez nich wojnie domowej pod koniec lat 40. ub.w. Wtedy jeszcze komuniści byli braćmi, stąd pojawienie się nie tylko Greków w PRL, bo przygarnięto niewiele później nawet bardziej egzotyczną nację, podczas wojny w Korei pojawiły się w Polsce koreańskie dzieci (oczywiście z tej słusznej Korei, od Kim Ir Sena). A kiedyś w archiwach peerelowskiego MSZ odkryłem, że w latach późniejszych, bo 70, nasi komuniści fundowali biednym działaczom, mającej śladowe poparcie społeczne Norweskiej Partii Komunistycznej, gnębionym przez kapitalistów – socjaldemokratów z Norweskiej Partii Pracy, bezpłatny odpoczynek letni w bogatej gierkowskiej Polsce.

Ale wracając do Greków. Nie zawsze Grecy udawali... Greka. Zdarzało się, że udawali... Polaków. A nawet, czuli się Polakami. Przykład pierwszy, z życia. Byłem kiedyś w Jabłonkowie na Zaolziu u polskiego działacza Staszka Gawlika. Rozmawialiśmy o tym, jak Czesi eliminują polską obecność na tych ziemiach, gdzie kiedyś nasi rodacy stanowili większość. I wtedy odezwała się żona Staszka: Ja jako Polka protestowałabym bardziej niż wy!

Żona Staszka, poznał ją na studiach w Polsce i sprowadził do siebie do Jabłonkowa, jest polską Greczynką, córką owych Greków, których przygarnęła Polska w kilka lat po zakończeniu II wojny światowej.

Inny przykład, też sympatyczny, choć inaczej. Tym razem odwołam się do literatury, a konkretnie do korespondencji Jerzego Giedroycia, redaktora „Kultury” paryskiej i przebywającego już wówczas w Gwatemali Andrzeja Bobkowskiego, autora dziennika „Szkice piórkiem”.

Zaczęło się tak. 21 listopada 1960 r. Andrzej Bobkowski opisał pojawienie się na gwatemalskim gruncie grecko – polskiego młodego małżeństwa („ona Polka, on Grek”), którym jako osoba ze stażem w tym kraju, miał pomóc znaleźć się w nowej rzeczywistości. Jak napisał Bobkowski, Greka, jako 10 – letniego chłopca porwała partyzantka komunistyczna w Grecji, gdyż jego rodzice byli przeciwnikami komunizmu i posłała do Rosji, do obozu karnego dla dzieci, 190 km na północ od Archangielska, jak dokładnie określił ów Grek, gdzie - zacytujmy autora listu: „dzieci miały na majdanie linię wytyczoną – chorągiewki w odległości 300 m – i przez cały dzień nosiły kamienie od 20 do 25 kg.” Każde dziecko swój kamień nosiło „od chorągiewki do następnej, a potem abarot z powrotem”. Potem, jak pisze Bobkowski, małego Greka wysłano do Moskwy, w końcu do Polski, gdzie skończył szkołę poligraficzną, przez 2 lata pracował we wrocławskim Ossolineum jako linotypista tekstów starogreckich, ożenił się z dziewczyną z Łodzi, założyli sklepik, który władze zniszczyły podatkami. W końcu w 1957r. przenieśli się do Szczecina i stamtąd dali nogę, ukryci na statku w zbiorniku z mazutem, co mieli przypłacić zakażeniem oliwą i ciężką chorobą. Po przeróżnych perypetiach (obóz dla uchodźców w Niemczech, Wenezuela, Kolumbia) przybyli do Gwatemali i zgłosili się do, jak się miało okazać, łatwowiernego Bobkowskiego, na którym zrobili jak najlepsze wrażenie.

Chłopak czysty Polak, bardzo sympatyczny, chce pracować, ona też, jacyś Grecy chcą mu pomóc, a ja im wyrobię papiery przez jednego adwokata, który był dawniej ministrem i dziś załatwia takie sytuacje”. I cieszył się, że „kolonia Polska powiększy się w Gwatemali.” A już 4 grudnia tego samego roku donosił redaktorowi Giedroyciowi, jak wspaniale ten Grek, a zarazem szczery Polak, znalazł się w nowej kapitalistycznej rzeczywistości, co może być efektem edukacji w ustroju uspołecznionym, czyli wychowania, jak zauważył przytomnie, „w kulcie kantu i pogardy bliźniego, braku uczucia litości”. Otóż jego pupil odkrył żyłę złota. Zaczął jeździć po indiańskich wsiach i sprzedawać biednym Indianom kwiaty z plastiku. „Czy Pan myśli, że (...) go zdziwiła sytuacja tutejszych Indian (...), że im coś powiedział w rodzaju „jakże nędznie żyją”. Nic – to ciemna masa, która chętnie wydaje na kwiaty z plastyku, i lepiej, że kupią kwiaty, bo nie wydadzą na wódkę”. Miał to powiedzieć „akcentem sepleniącym warszawskiego chuligana”. „Poza tym – jak napisał Bobkowski, to – porządny chłopak”, dlatego pomógł mu, przestrzegając, żeby zbyt mocno nie kantował biedaków. Jednak udobruchał się na dobre, gdyż zdolnemu młodemu Grekowi – Polakowi, zaimponowały użyte przez polskiego pisarza zwroty: „szafa gra” i „główka pracuje”.

Nieprzypadkowo, jak się miało okazać, zwrot „główka pracuje” tak spodobał się owemu Grekowi – Polakowi. Bo już 28 lutego następnego roku Bobkowski donosił, że „młody Polako-Grek żonaty z Polką założył burdel nad granicą meksykańską”. Poza tym nabrał „tutejszych Żydów na przeszło 1500 dolarów i innych też”.

Tak skończyła się historia polskiego emigranta z Grecji. Rozumieć należy, że Andrzej Bobkowski zniechęcił się trochę do owego „rodaka”, bo nawet zagroził mu policją (rozumieć należy, że wśród nabranych był również autor listu).

A teraz pora na przysłowiowe i tytułowe „udawanie Greka”, czyli wracamy na Dolny Śląsk. W wydanej w 1986r. książce „Chciwy żywot grajka”, wrocławskiego pisarza i dziennikarza Zdzisława Smektały, mamy do czynienia z niejakim Antonim Pawlakiem (jak wskazuje nazwisko – szczerym Polakiem), muzykiem, który po zaangażowaniu się do złożonego z Greków zespołu „The Acropol” występował jako... przybyły prosto spod Olimpu Alexis Pawlakis, będący podporą „znakomitego duetu” Konstantidis – Pawlakis.

Polak potrafi! Też.


Z lotu Marka Jastrzębia - Prawda „drugiej świeżości”, albo katharsis po szkopsku

$
0
0

Z lotu Marka Jastrzębia



Prawda „drugiej świeżości”, albo katharsis po szkopsku


W ramach jątrzenia, zadrażniania i odwracania kotka ogonkiem, w akompaniamencie medialnych petard, uroczyście, skwapliwie i entuzjastycznie, w porze największej oglądalności, został nadany przez naszą TV fabularny wytrysk myśli niemieckiej o wzruszającej nazwie „Nasze matki, nasi ojcowie”. Ale nie to jest istotne, że pokazano go W OGÓLE. Istotne jest to, że owo poronione dzieło znalazło się w najlepszym czasie antenowym. Podczas gdy programy telewizyjne warte jak najszerszego upowszechnienia, emitowane są w późnych godzinach nocnych, gdy tak zwana oglądalność bliska jest zeru.


W efekcie pokazano nam historyczny landszaft: umiejętnie wypaczony i celowo rozmywający niemiecką odpowiedzialność za wywołanie wojny. Nie można oglądać go inaczej, niż jako jeszcze jednej, bezpardonowej próby wysondowania społecznych nastrojów. Sprawdzenia, czy już można bezkarnie gwałcić historię i czy nie spotka się to ze zdecydowanym protestem gwałconego narodu. Pod tym względem niemiecki eksperyment się powiódł: daliśmy się sprowokować do płaczliwego tłumaczenia; zamiast z punktu wysłać do diabła wszystkie te fabularne androny i nie certolić się z pokrętnym przesłaniem nawiedzonych producentów, sprowadzamy go migiem, usłużnie i naprędce czynimy wokół niego medialny łoskot, nadajemy sześciokrotnie w ciągu trzech dni, zapraszamy do  rozmowy na jego temat. Czyli reagujemy jak frajerzy; jak zazwyczaj. Podobnie słabiutko, jak kiedy złośliwie dźgają nas POLSKIMI OBOZAMI KONCENTRACYJNYMI. 


Tu naiwny wtręt: jak długo wypada debatować, ile jest dwa dodać dwa? Pół sekundy na poziomie matematycznym. Natomiast na etapie akademicko – przedszkolnym nie starczyłoby tygodnia bełkotliwych rozważań prowadzonych w stylu dyskusji o niczym. Czy uchodzi toczyć namiętne spory, rozważać jakieś opcje i alternatywy na temat tego, co jest oczywiste i zrozumiałe dla każdego Polaka? Sprzeczać się z nowymi generacjami baśniowych historyków, spekulować, skrzykiwać kongresy, edukacyjne nasiadówy, sofistyczne igrce, by uzasadnić, że wojnę wywołali Niemcy i przyszła stamtąd?


Uchodzi, i to jak najbardziej, gdyż tego rodzaju deliberacje są właśnie teraz konieczne. Nieodzowne, gdyż dopóki są jeszcze naoczni świadkowie tamtych wydarzeń trzeba, można i warto dementować, wyjaśniać, tłumaczyć, co i jak oraz dlaczego. Pomimo to byłem rozczarowany, zawiedziony, pełen obaw o nadchodzącą przyszłość, gdyż po wyświetleniu wspomnianego gniota rozpoczęła się fachowo nijaka dyskusja na temat filmu. Właściwie nie tyle dyskusja, co teoretyczny mamrot zaproszonych gości przerywany oracjami konsultanta zachwyconego własną niewiedzą; podczas szklanej erystyki odnosiłem wrażenie, że uczestnicy nie są przekonani, czy mówią o tych samych wydarzeniach: zabrakło mi w niej postaci formatu Ireny Sendlerowej, Marka Edelmana czy Władysława Bartoszewskiego. A z historyków z prawdziwego zdarzenia – Normana Daviesa.


*


Pewnik: producent chce na swojej produkcji zarobić. Toteż profilaktycznie angażuje konsultanta po to, by nie być narażonym na plajtę i zażenowany śmiech pustawej sali. W moim pokrętnym rozumieniu słowo konsultant oznacza kogoś, kto się doskonale zna na przedmiocie swojej konsultacji. Zna i potrafi wyłuskać ze scenariusza wszelkie nieścisłości czy przekłamania. Jeżeli się nie zna, nie ma prawa należeć do cechu, bo tylko się błaźni sprawiając wrażenie ślepca tokującego o kolorach, bo w trosce o zdrowie psychiczne widza powinno się go izolować od publicznego zabierania głosu.


Film miał być wojenny. Lecz rzeczony profesjonalista zapomniał o tym, że są jeszcze na świecie ludzie, którzy w odróżnieniu od niego byli na wojnie. Jeżeli w tej telewizyjnej dyskusji słyszę, że „film budzi sympatię”, zastanawiam się, czyją. Bo z pewnością nie ojców i matek pomordowanych dzieci. Nie Polaków. Albo Żydów ocalonych z zagłady, siedzących po obozach, chwytających za broń i walczących z   Bogu ducha winnymi Niemcami.  


Tak rzec może tylko człowiek młodej daty, ktoś, kto wie o wojnie mniej niż niewiele, czyli ekspert dysponujący wiedzą gorszą od beznadziejnej. Otóż nie sympatię film ten budzi, ale obrzydzenie. Szczególnie wśród jeszcze żyjących ofiar i dzieci uratowanych od śmierci lub zatłuczonych przez niemieckich, „sympatycznych” zwyrodnialców. Ale nie w kraju Goethego! Tam odwrotnie, tam nie prawda się liczy, ale metodyczne wypieranie jej ze świadomości.


Lecz i u nas zdarzają się zwolennicy chowania głowy w piasek. Podczas lektury licznych wypowiedzi na ten temat, natykam się na takie oto perełki:


To sprawnie zrobiony film, oglądałam go z prawdziwym zainteresowaniem pomimo rozmaitych błędów. Zresztą trudno nie obejrzeć komuś, kto tak kocha historię XX wieku jak ja…


Lub:

Zamiast tracić energię na bezproduktywne oburzenia, że Niemcy zrobili serial, który w złym świetle przedstawia polską historię i Armię Krajową, powinniśmy - wspólnym głosem mediów, polityków, a zwłaszcza widzów - wymusić na polskich stacjach telewizyjnych, by robiły seriale, w których historia naszego kraju będzie pokazywana w sposób, który nie będzie nam ubliżał.


Pogląd na czasie, lecz zaraz po nim jego autor się zagalopował i, mówiąc po młodzieżowemu, pojechał po bandzie: nie jest obowiązkiem Niemców zajmować się historią Polski, musimy to robić sami.


Faktycznie, musimy. Ale musimy też stale podkreślać, że w przyrodzie nie występuje historia inna niż jedna, oparta na faktach i nie ma w niej miejsca na gołosłowne przypuszczenia. Że na nic się zda fabrykowanie jakiś fikcyjnych wersji a la Hollywood: jest wojna i wiadomo, kto atakował, a kto odpowiadał na atak. Kto był katem, a kto ofiarą. Nie może być tak, że jedna wersja przeczy drugiej: niemiecka będzie mówić o bandytach z AK, a polska da na to pozwolenie i założy jakieś samobójcze być może tak było.


I na koniec festiwalu internetowych komentarzy:


Scena w której oddział AK z pogardą w oczach skazuje na śmierć potwornie skrzywdzonych, głodnych, chorych i przerażonych Żydów - więźniów obozu koncentracyjnego, to był skandal po którym moim zdaniem w sprawę powinien się zaangażować MSZ lub IPN - i to te instytucje powinny w oficjalnej nocie spytać producentów lub dystrybutora filmu: "Czy jest jakikolwiek dowód historyczny na takie wydarzenie?" Niemcy twierdzą, że żołnierze AK rozstrzeliwali Żydów, skazywali ich na śmierć głodową a za ich ratowanie wymierzali karę śmierci.


Zgoda, zdarzali się hitlerowcy odmawiający wykonywania  zbrodniczych rozkazów. Lecz była ich garstka i z nimi warto nawiązać dialog. Natomiast większość ochoczo, gorliwie i z entuzjazmem uczestniczyła w ludobójstwie. I z nimi nie ma o czym gadać. I o tym nie uchodzi zapominać.

To by było na tyle względem wprowadzenia.


*


Ostatni mój artykulik kończyły słowa: „maluczko, a Niemcy zaczną hopsać po Historii i udowadniać, że to my zrobiliśmy światową zadymę; niedługo, a Putin uderzy w hucpiarski dzwon i będzie się od nas domagać przeprosin za Katyń.” Co prawda Putin jeszcze nie ruszył do boju , ale bądźmy złej myśli: wszystko przed nami.


Na razie pojawili się ukrzywdzeni z Niemiec montując własną lekcję Historii, dając Polakom instrukcję prawidłowego rozumienia dziejów drugiej Wojny Światowej; widziana liberalnymi oczętami współczesnego Europejczyka, przedstawia ciężki los oprawcy w zażydzonym kraju nad Wisłą.


Przedstawiono nam film wybitnie propagandowy i zdecydowanie rasistowski. Z tym, że to Polacy są plugawymi antysemitami, natomiast uczciwi hitlerowcy zostali wmanewrowani w niechcianą wojnę. Z całego serca wzdragają się przed mordowaniem, torturowaniem, a w przerwach od wypełniania okrutnych rozkazów, zaciekle walczą o honor Żydów, stając w ich obronie przed bandytami z AK...


Taki przekaz zionie z ekranu. I na podstawie jego zafałszowanej treści finguje się współczesne poglądy na  przeszłość. Film jest rozbrajająco głupi i do tego stopnia masakruje znane fakty, że aż wyrządza szkodę. Jest szkodliwy, bo adresowany do tych, co nie przeżyli wojny, a więc do pokolenia dzieci zbrodniarzy. Szkodliwy, bo nie trzyma się udokumentowanej rzeczywistości, a jego wyemitowanie w Polsce, miast zabliźniać wojenne rany, z powodzeniem je odświeża. Jest produktem schorowanej wyobraźni historycznego bajkopisarza, czyli cherlawego relatywisty w masce  Europejczyka: to błazeński potworek fabularny sprzeczny z niepodważalnymi faktami, potworek sprytnie i tendencyjnie buszujący po wypaczonych realiach. Uplasowany w absurdalnych sceneriach i sztucznych sytuacjach, w sceneriach oderwanych od wszelkiego prawdopodobieństwa, miał przekonywać widza, że i diabeł ma wieloaspektową duszę i jemu też należy się współczucie, wyrozumiałość, odpuszczenie i rozgrzeszenie...


*


Dla przeciwwagi polecam obejrzenie świetnego filmu (też niemieckiego) „DZIECI HITLERA”: http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&;v=bSha8695UVE#at=122

 

Władysław Panasiuk - …gdyby miłość była łatwa

$
0
0

Władysław Panasiuk


…gdyby miłość była łatwa

 

 

 

NikiforKiedy nie stać człowieka na miłość do serca nienawiść się wkrada, współczucie progi opuszcza i ziębi duszę nieczystą. Nienawiść i miłość z serca ludzkiego pochodzą lecz nie zamieszkują w nim razem gdyż posiadają przeciwne bieguny. Czy to coś nowego – nie! Uczucia te istnieją prawie tyle co świat; nasilając się lub słabnąc w pewnych momentach.

 

Nie każdego z nas stać na miłość, bowiem jest to niesamowite uczucie, najgłębsze z istniejących i najpiękniejsze. Wszystko co piękne zawsze należy do zjawisk rzadkich i nader trudnych. Choć często człowiek szafuje słowem miłość, nadwyręża jego delikatne struny, to ciągle prawdziwa istnieje i pewnie przetrwa do końca świata. Przetrwa, bo tak postanowił Bóg, który sam jest miłością. Rzeczy trudne są mniej przyswajalne gdyż odbiegają od reguł, norm i ścisłych definicji. Łatwiej o nienawiść zaś trudniej o miłość. Już starożytni zauważyli, że pomiędzy tymi dwoma biegunami nic zamieszkać nie może: ”Aut omat aut odit mulier: nihil est tertium. Kobieta nienawidzi lub kocha, nie ma trzeciej możliwości.” Ten przykład jest dzwierciedleniem porównywalnej siły w obydwu przypadkach.

 

Miłość i nienawiść w jednym sercu się rodzą, wystrzelone z siłą podobną, radość i łzy niosą – choć z różnych źródeł pochodzą.

 

„Kochać – jak to łatwo powiedzieć”- jak trudno zrealizować, niełatwo obdarować miłością drugiego człowieka. Gdyby miłość była łatwa, gdyby była w zasięgu ręki, jej echo przenikałoby serca…Ale to tylko w bajkach istnieją szczęśliwe zakończenia, chociaż w tych najnowszych już trudno się doszukać nawet małego dobra. Już bajkopisarze ( a jest ich wielu) sięgają do przemocy, nawet miłość stała się im obca. Śpiesząc się, człowiek zagubił po drodze największe wartości, zgubił to, co matka do serca włożyła mu z wielkim trudem. Ciężko odnaleźć miłość na zatłoczonej myślami drodze, a jeszcze trudniej się jej nauczyć od nowa.

 

Co się stało z nami, że stronimy od piękna, odbiegamy od czysto ludzkich zasad, uciekamy od współczucia. Stajemy się obojętni na krzywdy innych ludzi, nie obchodzi nas cierpienie, nie obchodzi zupełnie nic, co nas bezpośrednio nie dotyczy. Częściowo za powyższy stan można spokojnie obwinić telewizję i kina. To one wyczuliły się na słabość ludzkich charakterów, zło działa na człowieka jak dobra wróżka, mózg chłonie wiedzę niczym gąbka wodę.

 

Ale gdzie utkwiło własne zdanie!, przecież nie jesteśmy echem, by powtarzać zasłyszane treści, by małpować innych grymasy.

 

Wiem, że minęły czasy Janosików, ale niekoniecznie trzeba coś dawać, by uszczęśliwić drugiego człowieka, niekiedy wystarczy dobre słowo, czy współczucie. Wystarczy zwyczajne porozumienie, może jeden uśmiech, skromny ludzki gest, odruch rozumnej istoty.

 

A to wszystko mieści się w jednym uczuciu, któremu na imię – miłość. Tak niewiele potrzeba, by szczęście dać; wystarczy posłuchać zwykłych bolączek, zwierzeń, które niesie codzienność. Zwyczajna sugestia potrafi często uleczyć nawet najgroźniejsze choroby. Niekoniecznie trzeba mówić, by ulżyć drugiemu w cierpieniu – wystarczy wysłuchać, uścisnąć dłoń, spojrzeć prosto w oczy. Zbyt dużo i głośno mówimy, rzucamy daremne i nieprzemyślane słowa - nie pozostawiając furtki milczeniu. Milczenie pomału staje się sztuką, kto dzisiaj pragnie rozmówcę do końca wysłuchać, kto pozwoli wylać z siebie dzban goryczy. Przerwanie mowy w połowie zdania – to coś na wzór chorego, który w drugim dniu odstawia antybiotyk.

 

Połowiczna mowa i takież samo leczenie - nie przynosi nigdy oczekiwanych rezultatów, tym bardziej ulgi. By normalnie żyć potrzeba nam: tlenu, pożywienia, snu i wody.

 

Zapominamy o dość istotnym czynniku nie mniej ważnym od wymienionych, a jest nim właśnie miłość, bez której można tylko egzystować, ale nie żyć. W zabieganym świecie, w pogoni za groszem czas kurczy się nadmiernie; nie starcza go na wzniosłe uczucia .Okrojone godziny i minuty spędzamy w pracy, komunikacji, a resztki przed telewizorami. To z niej czerpiemy owe mądrości, to ona jest naszym wzorcem i przystanią po całodziennym rejsie.

 

Zamknęliśmy się w tym maleńkim światku i nie wybiegamy nawet myślami poza jego granice. Nie interesują nas inne kraje, często i własny, ale nie zapominamy o tym, by komuś dołożyć, dokopać, zepsuć humor, a nawet cały dzień. W tej materii pamięć mamy doskonałą, niezawodną, a i wiedzy w tym temacie nie mało. Do tego celu służą człowiekowi wszelkie radia. Prasa nie nadaje się do natychmiastowej wymiany poglądów, nie lubimy monologów, cóż znaczą w kłótni. Nie dociera do człowieka słowo kompromis, a byłoby niekiedy zbawienne; lepiej pozostawić pytanie bez odpowiedzi, może skwitować! Ale cóż to za pytanie czy odpowiedź- jeśli nie pójdzie drugiemu w pięty. Dużo ludzie poświęcają uwagi rzeczom czy sytuacjom mało ważnym, może nawet niepotrzebnym, a przemilczają sprawy istotne, najważniejsze. Przy nich jednak często można się narazić, one nie są tak popularne jak tematy zastępcze. Zakręcenie zwyczajnego kurka z gazem potrafi stworzyć światową zasłonę dymną na konflikt zbrojny. Ale to nie my giniemy!, nasze dzieci spokojnie idą do szkoły, a najważniejszym problemem dla nas jest kilka centymetrów śniegu i parę stopni zwyczajnego mrozu. Styczeń bowiem w tym miejscu ziemi po, której się poruszamy przeważnie oznacza zimę. Przyjechaliśmy również nie z ciepłych krajów, ale to nasz narodowy grymas: albo za zimno lub za gorąco. Tymczasem giną dzieci, kobiety, płonie dorobek całego życia, a świat rozmawia tylko o gazie, którego wcale nie brakuje. Milczenie jest złotem, ale nie w tym przypadku, co powiemy kiedy na nas ktoś napadnie!, czy milczenie przyniesie nam ulgę?, czy zadowoli nas temat zastępczy?

 

Gdzie miłość do drugiego człowieka!, czyżby matczyny trud był nadaremny? Milczą ludzie, milczą kościoły, prezydenci, parlamenty - milczy cały świat i milczysz ty. Zawsze miałeś tak wiele do powiedzenia, sam kreowałeś się bohaterem! Czyżby twój geniusz zaginął?

 

Gdyby miłość była łatwa…, gdybyśmy wiedzieli kiedy mówić, a kiedy milczeć, gdyby nam Bóg pozwolił kochać! Co innego mówić, a co innego czynić.

 

Nienawiść i miłość z tego samego serca pochodzą, a jak bardzo są odległe od siebie, a w dzielącej ich przestrzeni nie ma dosłownie nic, zwyczajna pustka nieczuła i głucha. Mówią odmiennym głosem i wielce różnią się od siebie – podobnie jak my choć stworzeni przez jednego Boga.

 

Miłość i nienawiść wszystkich ludzi dzieli: jedni nienawidzą, a drudzy kochają, ziemia krąży nadal na wielkiej orbicie. Żołnierz zabija narodzone dzieci, matki opłakują włosy wyrywając, a ty oślepiony niebieskim ekranem, zaszyty w swej norze usypiasz jak zając. Milczenie twój fotel kołysze.

 

Viewing all 453 articles
Browse latest View live