Krystyna Habrat
KSIĄŻKI ZE WSPOMNIEŃ
czyli
Lekki felietonik na czerwcową kanikułę
dla tych, co dziecko mają w sobie.
Zobaczyłam dziś na portalu pisarskim recenzję polecającą książkę dla dzieci. Niby nic. Niby to nie dla mnie, ale te rymowanki poruszyły we mnie dawno zapomnianą strunę wzruszeń.
Z przyjemnością czytałam i recenzję i zawarte w niej wierszyki dla maluchów, takie lekkie, melodyjne, rytmiczne.
Dorosłym też czasem potrzebny powrót w sielskie nastroje dzieciństwa. Nie mówiąc już o przyjemności czytania tak uroczych książeczek własnym dzieciom i jeszcze wnukom.
Zaraz przyszła mi na myśl moja pierwsza, jaką pamiętam, książka: "Ala z wizytą u wróżki". Dostałam ją w paczce od "prawdziwego" Mikołaja. Przybył kiedyś do nas, małych dzieci ze stalowej Woli na spotkanie w kinie "Stal", takiego wówczas domu kultury. Tatuś musiał
mnie podnieść na rękach do sceny, gdzie brodaty Mikołaj w czerwonym stroju rozdawał paczki. Ja już wtedy w niego nie wierzyłam, bo miałam ze 6 lat, ale paczka owszem, bardzo mnie ucieszyła. Nie pamiętam, jak się domyśliłam, że to mama ją przygotowała. Chyba po tym, że każde dziecko dostawało co innego. Nawet dwa żołnierzyki dla brata, jakie w niej znalazłam, mnie uradowały, bo brat był jeszcze za mały, by tam przyjść, a ja chętnie się z nim bawiłam. Tylko lalki dla mnie nie było, a ja miałam ich trochę, a zawsze pragnęłam następnej. Na szczęście spodobała mi się wielka, ale nie za gruba, książka z obrazkami. Czytałam już sama, jak Ala pojechała do wróżki za góry, za lasy, po lekarstwo dla chorej mamy. Po drodze musiała pokonać wiele przeszkód. Pomagały jej w tym zwierzątka. Pamiętam obrazek, jak jeleń wziął ją na grzbiet i pomknął rączo przez lasy. I Ala zdążyła dostarczyć lek dla mamy.
Niecały rok później na tej samej scenie występowała nasza I-sza klasa. Dziewczęta przedstawiały liście jesienne, a chłopcy grzybki i kasztany. Pamiętam jak buczeli: "I my tu rośniemy/ pod wielkim kasztanem. /Ile wietrzyk nas postrząsał/ policz no kochanie." Niestety nikt nam nie pokazał, którędy wejść na scenę i znaleźliśmy się za kulisami zupełnie sami. Ja najmniejsza, nie miałam jeszcze siedmiu lat, powinnam poprowadzić swoją grupę od lewej strony. W półmroku nie dostrzegłam tam żadnego wejścia. Więc wepchnęłam się razem z grupą wchodzącą po prawej, gdzie wszyscy staliśmy. Za mną rządkiem przepychały się coraz większe dziewczęta. Była lekka przepychanka. Tylko przez moment. Być może nikt z widowni tego nie zauważył, bo nikt nas nie krytykował. Nawet nasza groźna wychowawczyni. Może jednak widzieli, ale docenili naszą siłę przebicia przez te tajemne kulisy. Po zejściu ze sceny nie mogłam znów w ciemnościach na widowni wypatrzeć rodziców, więc nie czekając, sama pomaszerowałam do domu przez całe miasto, w samym mundurku. A mama wcale mnie potem nie skrzyczała. Na szczęście na ulicach nie było tylu samochodów co dziś.
I świat był na pewno piękniejszy. Przynajmniej dla nas, dzieci. Tylko dorośli czasem rozważali, siedząc na ławce przy blokowych ogródkach, czy grozi nam znowu III już wojna światowa?
Teraz znowu tyle niepokoju na świecie. Nieraz aż strach oglądać wiadomości pokazujące cierpienia ludzi w krajach objętych pożogą wojenną, kataklizmy niszczące miasta i wioski, zamachy terrorystyczne, groźne choroby.
W takich chwilach chciałoby się choć na chwilę powrócić w sielskie dzieciństwo. Spróbuję to zrobić poprzez moje lektury z dzieciństwa.
Najpierw wierszyk, jakimi wtedy dzieci musiały się popisywać przed dorosłymi podczas przyjęć domowych. Może nie tak piękny, ale pouczający:
"W ogrodzie na gruszce
Spowiadał się chrabąszcz muszce:
Muszko, tyś moje marzenie,
Muszko, ja się z tobą ożenię!
A muszka na to:
Co?! Ja taka piękna muszka
Miałabym wyjść za takiego żółtobrzuszka?!
Nigdy na to nie pozwolę!
Starą panna zostać wolę!
Tak, nam już w dzieciństwie, niby żartem wpajano, aby... reszta w domyśle.
Pamiętam jeszcze wierszyk, chyba z książki Lucyny Krzemienieckiej (a może Marii Kownackiej): "Siwa gąska siwa/ po rzeczółce pływa..." W takich książeczkach były śliczne, kolorowe obrazki, łatwo wpadające w ucho rymowane wierszyki i koniecznie dydaktyczny morał. A rodzice uczyli wierszyków popularnego niegdyś autora wierszyków z morałem, na jakich sami się wychowali:
"Zamiast kwiatków, zamiast wstążki
kupowała Andzia książki.
Ale żadnej nie czytała.
Ot tak tylko, byle miała.
Na to mama jej powiada
książka w szafie nic nie nada.
Pszczółka z kwiatków miodek chwyta,
Kto ma książki niechaj czyta."
Czy ktoś pamięta nazwisko autora? Jachowicz! Dziś już zapomniany, bo jego rady mocno staroświeckie. Chociaż niekoniecznie. Napisał jeszcze: "Andziu, Andziu, nie rusz kwiatka? róża kłuje - rzekła matka. /Andzia matki nie słuchała/ ukłuła się i płakała." I wiele innych. Pewnie i ten o muszce i chrabąszczu.
Tylko bajka o Jasiu i Małgosi innego autora mniej mi się podobała. Domek z pierników był piękny, ale obrazek, gdy dzieci wrzucają do pieca na wielkiej szufli czarownicę i spada jej przy tym z nogi kapeć, co dotąd mam w oczach, już mi się nie podobał. Ona wprawdzie była podobna do sąsiadki, która krzyczała wciąż na dzieci i nie bardzo dawała się lubić, ale aż wrzucać ją do ognia w piecu? Nie, straszne książki, choćby te ze szczurami z "Dziadka do orzechów" wcale mi się nie podobały. Miały niby oswoić ze złem tego świata, ale wystarczało to, co kryło się w urywanych na widok dzieci rozmowach dorosłych, gdy wspominali wojnę i ciągle jeszcze niewesołe czasy. Jednak, gdyby były tylko takie książki, straszące, nieprzyjemne, brzydkie, wcale bym ich nie chciała czytać.
Ale wkrótce przyszedł czas na cudowne książki, grube, czasem kilkutomowe, czytane już samodzielnie. Dla mnie najcudowniejszą była: "Ania z Zielonego Wzgórza" z ilustracjami Zieleńca. Ona wystarczyła niejednej małej dziewczynce, by na całe życie pozostała zaczarowana przez książki. I ciągle chciała czytać następne. I nie tylko czytać...
I wreszcie książki przygodowe, takie podobno bardziej dla chłopców, jak "Dzieci kapitana Granta" Verne'a, czy "Opowiadania prawdziwe" o dzieciach i zwierzętach Borysa Żidkowa. I jeszcze podczytywane po kryjomu powieści Dumasa-ojca, jak ta z czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej: "Kobieta o aksamitnym naszyjniku" i tajemnicza "Paulina". Zaglądam do niej i teraz, nieduża, o poręcznym formacie, oprawiona w czerwone płótno, a wydana w 1928 roku. W środku na białej stronie uwieczniony ślad mojego czytania: "Ala ma dwje lalki Cela i Ola... (pisownia oryginalna, ale pismo ładne) i jeszcze popis matematyki: 1+6+7 i tak dalej w słupku. Czy mama to widziała?
Ten skromny felieton jest niby o dzieciach, ale dla dorosłych, co - jak to się mówi - dziecko mają w sobie, czyli taką świeżość wrażeń i fantazję w pomysłach, że zostają poetami lub co najmniej osobami o niezwykłej duszy.
Krystyna Habrat